Miłość przetrwała lata
Do wsi przyjechała nowa rodzina. Akurat skończono budowę nowej szkoły. Stary dyrektor przeszedł na emeryturę, a nowym został Radosław Piotrowicz z żoną – nauczycielką matematyki – i ich córką Stasią, która miała piętnaście lat.
Stasia wcale nie przypominała wiejskich dziewczyn, więc wszyscy chłopacy zwracali na nią uwagę, a miejscowe dziewczęta wściekały się. Nowa zawsze była schludna, z ciasno splecionym grubym warkoczem, buty lśniące – choćby jesienią, gdy po błocie szła do szkoły, potrafiła w kałuży je umyć, zanim weszła do budynku.
– Stasi chyba się nudzi, skoro w kałużach się pluska – śmiały się z niej wiejskie dziewczyny, które chodziły w zabłoconych butach, ale z czasem też zaczęły dbać o czystość.
Bo widziały, iż chłopakom podoba się zadbana Stasia.
We wsi mieszkał Miłosz, szesnastolatek, pracowity, wysoki i barczysty. Już nie chodził do szkoły – skończył ósmą klasę i został w domu. Pracował przy sianokosach z mężczyznami, układał stogi, i to takie, iż baby tylko cmokały z podziwu.
Miłosz miał słabość do dziewczyn. Od czternastu lat zalecał się do nich, a one nie protestowały – był przystojny. A od szesnastu lat i pod stogami miłość uprawiał. Teraz miał siedemnaście.
– No, Miłosz, tylko żeńskimi sprawami żyje – mówili o nim sąsiedzi, a on się tylko uśmiechał.
Wszystko się zmieniło, gdy pierwszy raz zobaczył Stasię. Szła z matką do sklepu, świeżo po przyjeździe, taka zgrabna, wypielęgnowana.
– Co to za cudo u nas zagościło? – zdziwił się Miłosz i spytał swojego kumpla, rudego i piegowatego Jędrka.
– To nowi, ojciec dyrektorem, a to Stasia i jej matka, matematyczka.
I wtedy Miłosz przepadł. Zapomniał o swoich hulankach, jakby nigdy w życiu nie patrzył na dziewczyny. Kiedy pierwszy raz ją zobaczył, aż przymrużył oczy – była w niej jakaś nieziemska lekkość, a jego rozhukana dusza zadrżała.
Miłosz wiedział, iż Stasia to jeszcze dziecko, więc nie próbował się zbliżać. Patrzył z daleka, ale cała wieś wiedziała, iż się zakochał. Minęła jesień, przyszła zima. Rzeka zamarzła, a dzieciaki jeździły na łyżwach – zwykłych „śnieżynkach”, które przywiązywali do walonek. Dziewczyny zwykle nie umiały jeździć.
Aż tu nagle – cud! Na lód wyszła Stasia w prawdziwych łyżwach, takich z butami, pięknych jak ona sama. Jak jeździła! Wszyscy wstrzymali oddech, dzieciaki gapiły się z brzegu, jak wycinała piruety, kręciła się na jednej nodze, potem na drugiej.
– Stasia daje czadu, jakie tam akrobacje! – dziwili się starsi chłopcy, a maluchy stały z otwartymi buziami.
Miłosz nie widział, gdy Stasia wyszła na lód. Wracał akurat z pracy.
– Pomocy! Ratunku! – usłyszał krzyki znad rzeki. Rzucił się biegiem, nie myśląc.
W przeręblu po drugiej stronie ktoś się miotał. Rzeka nie była szeroka, ale trzeba było przebiec po lodzie.
– Stasia tonie! – wrzeszczały dzieci.
Miłosz zrozumiał – Stasia nie wiedziała, iż przy tamtym brzegu bije źródło i lód jest słabszy. Nie zastanawiając się, rzucił się na pomoc, zdjął kurtkę, zostawił na lodzie. Gdy podpełzł do przerębla, zobaczył jej przerażone oczy. Stasia łapała się ostatkiem sił.
– Kijaby się przydał – pomyślał gorączkowo, ale ściągnął pasek i rzucił jej jeden koniec.
Chwyciła, a on pociągnął z całej siły i wyciągnął ją. Dowlókł do środka rzeki, potem wziął na ręce, mokrą i drżącą, i zaniósł do jej domu.
Wieczorem cała wieś wiedziała, jak Miłosz uratował Stasię. Plotki rosły z godziny na godzinę. Gdy ściemniło się zupełnie, do domu Miłosza przyszła matka Stasi.
– Miłoszu, dziękuję ci… – szeptała, przyniosła coś słodkiego. – Stasia prosiła, żebyś przyszedł. Leży z gorączką.
Miłosz poszedł z nią. Stasia leżała w łóżku, uśmiechnęła się słabo i podała mu gorącą dłoń.
– Dzięki, Miłosz… bez ciebie… – łza spłynęła jej po policzku, a on otarł ją palcem.
Zaczął przychodzić do Stasi każdego wieczora, bo w dzień pracował. Siedzieli w jej małym pokoiku i rozmawiali – a adekwatnie ona mówiła, a on słuchał, zauroczony dźwiękiem jej głosu.
Stasia skończyła szesnaście lat, chodzili razem, trzymali się za ręce, a wreszcie pocałował ją po raz pierwszy. Gdy Miłosz skończył osiemnaście, poszedł do wojska. Żegnali się długo, Stasia płakała, a on ją uspokajał.
– Czas gwałtownie minie, wrócę, tylko zaczekaj – przyrzekał, a ona kiwała głową.
Ale los bywa okrutny. Miłosz trafił na Kaukaz, w strefę walk. Został ranny, stracił nogę. Leżał w szpitalu, nikomu nie mówił, a już na pewno nie Stasi.
– Nie wrócę do domu taki kaleka. Nie chcę, żeby mnie widziała na kulach. Niech sobie życie ułoży – postanowił.
Gdy tylko nauczył się chodzić na protezie, wyjechał z sąsiadem z sali, Pawłem, do jego miasta. Znalazł pracę, potem się ożenił. Werka sama go zaczepiła, potem zaproponowała ślub.
– Miłosz, ożeń się ze mną. Pomogę ci, widzę, iż ciężko – powiedziała.
– Dobrze – odparł i wprowadził się do jej kawalerki.
Ożenił się bez miłości. Wiedział, iż jego serce należy do Stasi. Czasem wspomnienia go przytłaczały, ale zaciskał zęby – nie mógł do niej wrócić.
Z Werką żyli w przyjaźni i szacunku, urodziła się im córka, Ola.
Po latach zaczął odwiedzać wieś, gdzie została jego matka. Spotykał się ze Stasią, która też wyszła za mąż – za wiejskiego Darka, urodziła trójkę dzieci. Piękna jak dawniej, tylko nieco przytyła.
Gdy się spotkali, poczuł, iż wciąż go do niej ciągnie. Ale oboje udawali, iż nic nie jest. Po urlopie wracał do domu, pił tygodniami, straszył żonę, wPo latach samotności, gdy Stasia pochowała już męża, a Miłosz stracił Werkę, odnaleźli się na krótko w tej samej wiosce, by wreszcie, trzymając się za ręce na progu starości, powiedzieć sobie to, o czym milczeli całe życie.