**Dzisiejszy dzień, 15 grudnia**
Miesiące minęły, odkąd Stanisław stał się nieodłączną częścią domu Anny. Razem sadzili kwiaty, gotowali, a Borys każdej nocy spał u jego stóp. Smutek nie zniknął całkiem, ale stał się lżejszy. Można było z nim żyć.
Wcześniej jednak siedział na zmarzniętej ławce w cichym parku na obrzeżach Poznania. Przenikliwy wiatr ciął go po twarzy, a śnieg opadał powoli jak popiół z gasnącego ognia. Dłonie schował pod wytartą kurtkę, a dusza była w kawałkach. Nie rozumiał, jak doszedł do tego momentu. Nie tej nocy. Nie tak.
Kilka godzin wcześniej był w swoim własnym domu. W domu, który sam zbudował cegła po cegle dziesiątki lat temu, gdy jego żona gotowała gorący rosół, a syn bawił się drewnianymi klockami. Wszystko to… przepadło.
Teraz na ścianach wisiały obce obrazy, zapachy były inne, a chłód nie pochodził tylko z zimy, ale też z wzroku, który przebijał go jak nóż.
—Tato, Magda i ja radzimy sobie dobrze, ale ty… nie możesz tu już zostać —powiedział jego syn, Marek, bez śladu żalu w głosie. —Nie jesteś młody. Powinieneś poszukać domu opieki. Albo czegoś małego. Z twoją emeryturą dasz radę.
—Ale… to mój dom —wyjąkał Stanisław, czując, jak serce zamienia się w kamień.
—Przekazałeś mi go —odparł Marek, jakby mówił o rachunku w banku. —To w papierach. Prawnie już nie twój.
I tak się skończyło.
Stanisław nie krzyczał. Nie płakał. Skinął tylko głową, jak dziecko ukarane za coś, czego nie rozumie. Zebrał swój płaszcz, starą czapkę i małą torbę z resztką dobytku. Wyszedł, nie oglądając się za siebie. W głębi duszy wiedział, iż to koniec czegoś ważniejszego —jego rodziny.
Teraz siedział sam, z zesztywniałym ciałem i duszą skuloną od mrozu. Nie wiedział nawet, która godzina. Park był pusty. Nikt nie spaceruje, gdy zimno wżera się w kości. A jednak on tam trwał, jakby czekał, aż śnieg całkiem go przykryje i sprawi, iż zniknie.
Wtedy coś poczuł.
Lekki, ciepły dotyk.
Otworzył oczy i zobaczył przed sobą psa. Owczarka niemieckiego, potężnego, z futrem pokrytym śniegiem i ciemnymi oczami, które zdawały się rozumieć zbyt wiele.
Pies patrzył na niego w milczeniu. Nie zaszczekał. Nie odszedł. Delikatnie dotknął nosem jego dłoni, jakby chciał powiedzieć: *Wstań.*
—Skąd się wziąłeś, przyjacielu? —wyszeptał Stanisław.
Pyskiem wskazał drogę i ruszył przed siebie, zatrzymując się co kilka kroków, by upewnić się, iż Stanisław nadąża.
A on szedł.
Bo nie miał już nic do stracenia.
Szli przez ciche uliczki, mijając zgaszone latarnie i domy, w których ciepło wydawało się luksusem. Aż wreszcie dotarli do małego domu z drewnianym płotem i światłem na ganku. Zanim Stanisław zrozumiał, co się dzieje, drzwi się otworzyły.
—Borys! Znowu uciekłeś, psotniku! —zawołała kobieta w chuście narzuconej na ramiona. —A kogo tym razem przyprowadziłeś…?
Urwała, widząc Stanisława —zsiniałego, zdrętwiałego.
—Jezus Maria! Zamarzłbyś na śmierć! Wchodź!
Chciał coś powiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle.
Kobieta —Anna —wzięła go pod rękę i wciągnęła do środka. Ciepło otuliło go jak kołdra. W powietrzu unosił się zapach kawy, cynamonu i… zwykłego życia.
—Siadaj. Przyniosę cię coś rozgrzeje —powiedziała, a Borys położył się u jego stóp, jakby robił to codziennie.
Wróciła z tacą: dwie dymiące filiżanki i talerz rogalików.
—Mów mi Anna. A ty?
—Stanisław.
—Miło mi. Mój Borys rzadko przyprowadza obcych. Musisz być wyjątkowy.
Uśmiechnął się słabo.
—Nie wiem, jak ci dziękować…
—Nie musisz. Ale powiedz —co robiłeś sam na taki mróz?
I wtedy opowiedział jej wszystko. O domu, który zbudował, o synu, który go wyrzucił, o zdradzie, która bolała bardziej niż zimno. Mówił, aż zabrakło mu sił.
Gdy skończył, Anna położyła dłoń na jego ręce.
—Zostań. Mieszkam sama, tylko ja i Borys. Będzie mi raźniej z kimś pogadać. Nie musisz spać na ulicy. Nie dziś. Nie póki mam wolne łóżko.
Spojrzał na nią, nie wierząc. Nikt nie był dla niego tak dobry od śmierci żony.
—Naprawdę…?
—Naprawdę —odparła. Borys uniósł łeb i trącił go nosem, jakby potwierdzając.
I nagle Stanisław poczuł coś, o czym myślał, iż już nie wróci —nadzieję.
—Zostanę —szepnął.
Anna się uśmiechnęła. Borys zadowolony wtulił pysk w łapy.
Tej nocy Stanisław spał w cieple. Nie śnił o śniegu ani o opuszczeniu. Śnił o domu, mądrym psie i kobiecie o złotym sercu.
I zrozumiał coś prostego, a zarazem głębokiego: rodzina to nie zawsze krew. Czasem to ci, którzy widzą cię, słuchają… i otwierają drzwi.