**12 marca**
Spóźniłem się na swój pociąg. Nie dlatego, iż mnie coś zatrzymało – po prostu się zagapiłem. Głupio, irytująco i, szczerze mówiąc, aż boleśnie bezsilnie. Stałem na opustoszałym peronie stacji Południowej, paląc pierwszego papierosa od lat – otwarcie, jakbym nie miał już nic do stracenia – i patrzyłem, jak w ciemność uciekają czerwone światła końca składu. Zaciągałem się łapczywie, jakby w tym dymie można było znaleźć sens, który już dawno zniknął. I nagle zrozumiałem: nie ma już dokąd się spieszyć. Tam, gdzie miałem jechać, nic się nie zmieni. A do domu… do domu nie chciałem wracać. Tam była tylko pustka. Tam wszystko, co sam kiedyś zostawiłem.
Powłóczyłem się wzdłuż peronu, jakby w nadziei, iż znajdę inną drogę, inną szansę, inny zakręt. Ale poza mokrym asfaltem, brudnymi kałużami i własnym odbiciem w nich, nie było nic. Deszcz dopiero zaczynał padać – drobny, zimny, ledwie zauważalny. Weszłem do poczekalni – starej, przewiewnej, z pękniętym sufitem, zapachem rdzy, wilgoci i czasu, który tu się zatrzymał.
Wiosna była tylko w kalendarzu – w poczekalni wciąż czuć było zimę. Stare kaloryfery skrzypiały bardziej, niż grzały, pod ławkami zbierał się brud, a od ścian ciągnęło chłodem. Przy oknie siedziała kobieta około czterdziestki z chłopcem, może ośmioletnim. Jadł zimne pierogi z plastikowego pudełka, skupiony, jakby wykonywał zadanie. Miał na sobie szkolny mundurek, a na kolanach starannie złożone palto. U stóp – wytarta torba. Żuł metodycznie, marszcząc się – pierogi pewnie stwardniały na kamień. Kobieta patrzyła przez okno, jakby na wylot. Miała podkrążone oczy, ręce splecione na kolanach, jak u kogoś, kto trzyma się ostatkiem sił. Palce drżały. Jakby coś w środku miało pęknąć.
Nie zwróciłbym na nich uwagi, gdyby nie jej głos:
— Rozumiesz, iż on nie wróci?
Te słowa, wyrwane z niej głucho, brzmiały, jakby zdzierała je z duszy paznokciami. Jakby wypluwała kamień. Chłopiec nie zareagował. Skinął tylko głową i jadł dalej. Tak, jakby słyszał to już nie po raz pierwszy. Tak, jakby w tych słowach nie było nic nowego.
Zrobiło mi się wstyd. Nie przez nich – przez siebie. Że podsłuchałem. Że też kogoś nie doczekałem, iż odszedłem. Zapragnąłem wyjść z powrotem w deszcz, przemarznąć, oczyścić się do kości, zapomnieć. Wstałem, podszedłem do drzwi, i wtedy usłyszałem:
— Nie gniewaj się na niego. Po prostu nie dał rady. Jest słaby.
Na słowie „słaby” jej głos drgnął, jakby właśnie teraz, mówiąc to głośno, zrozumiała to – ostatecznie. Chłopiec mocniej ścisnął widelec. Kostki pobielały. Milczał.
Nie wyszedłem. Z jakiegoś powodu wróciłem, usiadłem bliżej. Nie po to, by się wtrącać – po prostu nie wiedziałem, gdzie jeszcze mam być. Ta cisza między nimi – było w niej więcej prawdy niż w każdym krzyku. Kobieta spojrzała na mnie. Krótko, bez gniewu. Po prostu wzrok kogoś, kto jest zmęczony.
— Przepraszam — powiedziałem. — Mój pociąg odjechał trochę wcześniej.
Skinęła głową. Jej twarz była nieruchoma, jakby wykuta z kamienia. A chłopiec nagle spojrzał na mnie i zapytał:
— A kto u pana odszedł?
Pytanie było proste, jakby nie wymagało odpowiedzi. Ale może właśnie wymagało – tu i teraz.
— Ja sam — odpowiedziałem. — Ja sam odszedłem.
Skinął, jakby rozumiał. I dodał:
— A teraz dokąd?
— Nie wiem — wzruszyłem ramionami. — Na razie tu. Potem… zobaczymy.
Kobieta wstała. Ostrożnie, jakby nogi miała z waty.
— Chodź, Jasiek. Mamy autobus za dwadzieścia minut.
Chłopiec w milczeniu schował pudełko, zapiął torbę. Wyszli. Nie obejrzeli się. Tylko drzwi za nimi zatrzasnęły się – i tyle. Rozpłynęli się. A ja zostałem. Sam. W tej poczekalni, gdzie czas jakby się zatrzymał, gdzie w powietrzu unosił się zapach cudzego życia.
Spojrzałem na ławkę. Leżała tam chusteczka. Pognieciona, zmięta. Podniosłem ją, wyrzuciłem. Jakbym razem z nią pozbywał się czegoś, od czego już dawno powinienem był odejść.
Przez pół godziny po prostu siedziałem. W milczeniu. A potem wszedł starszy mężczyzna. Niski, w wytartej kurtce, z teczką pod pachą. Pachniał miętową maścią i apteką. Usiadł obok. Nic nie powiedział. Po prostu siedzieliśmy. Dziesięć minut.
A potem odezwał się:
— Przychodzę tu codziennie. Przywykłem. Spotykaliśmy się tu z żoną. Ona… — urwał, westchnął. — No, teraz jej nie ma. A ja i tak przychodzę. Głupie, pewnie. Ale inaczej nie umiem.
Skinąłem głową.
— Miał pan miłość?
— Miałem. Głupią.
— Nie ma głupiej miłości. Jest tylko ta nie w porę — powiedział. I już nic więcej nie dodał.
Wyszedł, zostawiając za sobą mokre ślady na podłodze. A ja poszedłem za nim. Deszcz prawie ustał. Krople leniwie spadały na asfalt. Nad torami unosiła się lekka mgiełka, jakby stacja oddychała.
Patrzyłem, jak odchodzi, powoli, jakby się rozpuszczał w powietrzu. Mały, kruchy, jak figurka, którą można zdmuchnąć. I nagle zrozumiałem – chcę wrócić do domu. Nie do mieszkania. Do siebie. Do miejsca, gdzie wciąż jest światło. Tam, gdzie na ciebie czekają, choćby jeżeli odszedłeś.
Podszedłem do kasy i kupiłem bilet.
Pociąg przyjechał zgodnie z rozkładem. Dokładnie. Jakby dziś los postanowił się nie spóźniać. I wszedłem do wagonu – bez pośpiechu, jakbym wreszcie odnalazł adekwatny kierunek.
**Lekcja:** Czasem trzeba zgubić drogę, by zrozumieć, dokąd tak naprawdę zmierzasz.