Wyrzuciłaś mnie z domu, kiedy miałem czternaście lat, a teraz oczekujesz, iż będę się tobą opiekował na starość? Nie doczekasz!
Anna Nowak nie upuściła tylko filiżanki zdawało się, iż rozbiła kruchą część przeszłości, która dawno przestała istnieć. Porcelana z hukiem rozprysła się na setki ostrych fragmentów, rozsypując się po wyblakłym linoleum jak pozostałości dawnego luksusu, który dawno stracił swój blask. Brązowa plama wystygłej herbaty powoli rozlewała się po podłodze, rysując kontury nieistniejącego lądu obcego, pełnego bólu i zapomnianych obietnic.
Jak śmiesz? głos kobiety drżał jak struna gotowa pęknąć. Każde słowo wydzierało się z trudem, dźwigając ciężar wszystkich minionych lat. Urodziłam cię, wychowałam Jesteś moim synem!
Wyrzuciłaś przerwał jej ostro Marek, splatając ręce na piersi jak pancerz chroniący przed dawnymi ranami. To właśnie to słowo jest najważniejsze. Nie urodziłaś, nie wychowałaś, tylko wynoś się.
Chudy mężczyzna po trzydziestce, z twarzą naznaczoną czasem i goryczą, stał oparty o framugę drzwi. Jego wzrok, ciężki i bolesny, wbijał się w kobietę, która kiedyś była matką, a teraz wydawała się obca. Gęste brwi zbiegły się, a oczy, zimne i twarde, nie znały wybaczenia.
Mój chłopcze Anna Nowak próbowała wstać, ale kolana odmówiły posłuszeństwa. Pozostała wśród odłamków, jakby część jej duszy też się rozpadła. Nie rozumiesz To były inne czasy Inne okoliczności
Powtarzasz to od lat głos Marka zadrżał, ale zacisnął zęby, tłumiąc nie tylko gniew, ale i ból. Rok 1998, kryzys, bieda I uznałaś, iż czternastoletni chłopak powinien sam sobie radzić? A teraz, gdy potrzebujesz pomocy, oczekujesz, iż będę ci służyć? Nie. Tak się nie stanie.
Odsunął się od drzwi i przeszedł się po ciasnej kuchni, jakby próbował ogarnąć przestrzeń, która nagle stała się zbyt mała. Sufit był niski, musiał schylać głowę, by nie uderzyć. Mieszkanie, w którym kiedyś mieszkał, wydawało mu się teraz zabawkowe jakby należało do kogoś innego, dawno zapomnianego.
Dla Anny Nowak wszystko zaczęło się od upadku, który w jednej chwili zniszczył jej świat. Mąż, inżynier z fabryki, nie dostawał pensji od pół roku. Ona sama ledwo wiązała koniec z końcem, pracując na targowisku. A potem Piotr zniknął. Bez słowa, bez pożegnania. Po prostu przepadł, jakby rozpłynął się w powietrzu.
Trzy dni później przyszła wiadomość od policji znaleźli go przy torach. Oficjalnie nieszczęśliwy wypadek. Ale Anna wiedziała prawdę: jej mąż nie wytrzymał nędzy, rozpaczy, niemożności utrzymania rodziny. Poddał się. I zostawił ją samą.
Z czternastoletnim synem. Z długami. Z pustymi rękami. Z pustym mieszkaniem. Z pustym życiem.
Będziesz musiał zamieszkać u babci powiedziała, pakując jego rzeczy do starej, wytartej walizki. W jej głosie drżało kłamstwo, które sama próbowała udawać nadzieją.
Na jak długo? spytał chłopiec, szarpiąc rękaw swetra, jakby chciał zatrzymać choć część dawnego życia.
Nie na długo. Dopóki nie stanę na nogi.
Skinął głową. W milczeniu. Babcia mieszkała we wsi, dwieście kilometrów stąd. Autobus jeździł tam tylko raz dziennie.
Marek pamiętał tamten dzień w najdrobniejszych szczegółach. Jak matka nie patrzyła mu w oczy. Jak mocno ściskała jego dłoń na dworcu. Jak wcisnęła mu kopertę z pieniędzmi i gwałtownie pocałowała w policzek.
Niedługo przyjadę. Słuchaj babci.
Wszedł do autobusu i usiadł przy oknie. Jakby patrzył w przyszłość. A matka stała na peronie mała, zagubiona, samotna. Autobus ruszył, a ona została z tyłu. Na zawsze.
Babcia, Zofia Michalska, mieszkała w starym, pochylonym domu na skraju wsi. Nie spodziewała się wnuka Anna choćby nie zadzwoniła, by uprzedzić. Gdy Marek zapukał, staruszka długo wpatrywała się w jego twarz, jakby próbowała przypomnieć sobie, kto przed nią stoi.
Mareczek? Ani dziecko?
Skinął głową.
A gdzie matka?
Powiedziała, iż przyjedzie później.
Zofia Michalska zmarszczyła brwi, ale wpuściła wnuka. W domu pachniało wilgocią, ziołami i zapomnieniem. Na stole stała lampa naftowa prąd we wsi działał tylko o określonych godzinach.
Rozgość się wskazała na zapadniętą kanapę. Tylko nie myśl, iż to wczasy. Roboty jest dużo, rąk brakuje.
Tak zaczęły się jego wiejskie dni. Matka nie dzwoniła. Nie pisała. Nie przyjeżdżała. Pierwszego tygodnia Marek codziennie wychodził na drogę i wpatrywał się w horyzont. W drugim przestał.
Babka okazała się surowa. Posłała go do wiejskiej szkoły, a po lekcjach kazała pracować. Rąbał drewno, nosił wodę, pomagał w ogrodzie. Dłonie, przyzwyczajone do zeszytów i gier komputerowych, pokryły się odciskami.
Nie jesteś tu gościem mawiała. Chcesz żyć? Pracuj.
I pracował. A nocami płakał w poduszkę, cicho, by babka nie usłyszała. I czekał. Aż matka wróci. Aż go zabierze. Czekał. Czekał. Czekał.
Minął miesiąc. Dwa. Pół roku. Rok.
Pewnego dnia znalazł w skrzynce list. Kilka suchych zdań matczynym charakterem pisma:
*Mareczku, wybacz. Nie mogę cię zabrać. Mam nową rodzinę. Mąż nie chce cudzego dziecka. Zostań u babci. Kiedyś ci wytłumaczę.*
Tego dnia coś pękło w czternastoletnim chłopcu. Podarł list na drobne kawałki i rozrzucił na wietrze. Potem poszedł do lasu i krzyczał, aż stracił głos.
Babcia pokazała mi ten list Marek patrzył na matkę, która wciąż siedziała na podłodze wśród odłamków. Nie od razu. Dopiero po trzech latach. Gdy uciekłem ze wsi.
Anna Nowak podniosła wzrok.
Pisałam do ciebie Wielokrotnie.
Jeden list, mamo. Jeden. I lepiej byłoby, gdybyś go nie








