– Pojedziesz na wakacje do babci – powiedziała wesołym głosem, który nie pasował do jej czerwonych oczu. – Będzie fajnie, zobaczysz. Babcia ma kota, pamiętasz?
Kiwnęłam głową.
Pamiętałam. Babcię, kota i szafę pachnącą lawendą. Nie pamiętałam tylko, iż wakacje mogą trwać całe życie.
Babcia mieszkała na drugim końcu Polski. Jechaliśmy pociągiem długo, bardzo długo. Ja z nosem przyklejonym do szyby, mama wpatrzona gdzieś za okno, tam, gdzie już nic nie było.
– A ty nie jedziesz ze mną? – zapytałam, kiedy wysiadałyśmy.
– Muszę załatwić kilka spraw – odparła, zbyt szybko. – Przyjadę po ciebie. Obiecuję.
Babcia przytuliła mnie tak mocno, iż aż zabrakło mi powietrza. Pachniała mydłem i starymi książkami.
– No dobrze, dobrze, Aniu – mruknęła do mamy. – Jedź, jak musisz. Tylko pamiętaj, żeby dzwonić. Dziecko musi wiedzieć, co się dzieje.
Mama pokiwała głową, dała mi buziaka w czoło.
– Kocham cię, pamiętaj – szepnęła. – Będę dzwonić.
I po prostu… odjechała.
Miałam pięć lat, kiedy rodzice oddali mnie babci i zniknęli.
Pamiętam ich tylną szybę samochodu lepiej niż ich twarze.
Telefony na początku były. Raz na tydzień, raz na dwa. „Jak tam w przedszkolu?”, „Byłaś grzeczna?”, „Mama za tobą tęskni, tylko dużo pracuje”.
„Dużo pracuje” gwałtownie zmieniło się w „jest zajęta”, potem w „nie może teraz rozmawiać”, aż w końcu… w ciszę.
– Babciu, kiedy przyjadą? – pytałam co wieczór.
– Jak będą mogli – odpowiadała wymijająco, głaszcząc mnie po głowie. – Na razie masz mnie.
Miałam ją.
Jedną starą kobietę, która nagle została matką po raz drugi, z emeryturą ledwo starczającą na rachunki i moje zeszyty.
Na wywiadówki chodziła babcia. Na przedstawienia – babcia. Gdy miałam gorączkę, siedziała przy mnie po nocach. Gdy byłam głodna, oddawała mi ostatnią kromkę, mówiąc, iż „już jadła”.
Rodzice byli tylko słowem w liczbie mnogiej. „Twoi rodzice”. Brzmiało jak „twoje skrzydła” – coś, o czym inni mówią, a ty tego nie masz.
Kiedy miałam trzynaście lat, przyszło pierwsze pismo z sądu.
Pamiętam, jak babcia siedziała przy stole, trzymając kopertę drżącymi rękami. Litery skakały jej przed oczami.
– Co tam jest? – spytałam.
– Nic, sprawy urzędowe – skłamała. – Idź odrabiać lekcje.
Zaglądałam potem ukradkiem do szuflady, gdzie schowała papiery. Na jednym z dokumentów zobaczyłam słowa: „pozbawienie praw rodzicielskich”.
Nie rozumiałam wtedy, co to znaczy.
Dopiero dużo później zorientowałam się, iż to państwo oficjalnie przyznało, iż rodziców mam tylko na papierze.
Uczyłam się jak szalona. Może dlatego, iż chciałam udowodnić, iż nie jestem „dzieckiem bez rodziców”, jak mawiały niektóre matki pod osiedlem.
– Taka zdolna, biedne dziecko, bez ojca i matki – szeptały, jakby babcia była powietrzem.
Dostałam się na dobre studia, potem na staż, potem do porządnej firmy. Pensja, która pozwalała najpierw oddać babci każdy grosz, który w nią wpakowała, a potem w końcu… odetchnąć.
Kupiłam jej nową lodówkę. Zabrałam do sanatorium, pierwszy raz w życiu zobaczyła morze.
– Widzisz, młoda damo – powiedziała, trzymając mnie pod rękę na promenadzie – da się dziecko wychować bez alimentów, bez fotek na fejsie i bez ojcowskich kazań. Wystarczy trochę serca i upartej miłości.
Śmiała się, a ja czułam, iż pęka mi coś w środku – ze wzruszenia.
Rodzice wciąż byli ciszą.
Babcia zmarła rok temu. Cicho, we śnie.
Świat nagle ucichł do poziomu, którego nie znałam. Zostałam sama. Puste mieszkanie, jej kapcie pod łóżkiem, niedokończona krzyżówka na stole.
Po pogrzebie usiadłam na kanapie, patrząc na jej zdjęcie.
– No co teraz, babciu? – szepnęłam. – Znowu jestem pięcioletnią dziewczynką z walizką.
Kilka dni później dostałam wiadomość na Facebooku od nieznajomej kobiety.
„Cześć, tu mama”.
Myślałam, iż to jakiś ponury żart. Kliknęłam profil. Zdjęcie z wakacji, ona w słomkowym kapeluszu, obok mężczyzna, którego kiedyś nazywałam tatą. Pod spodem komentarze: „super wyglądacie”, „zazdro wyjazdu”, „kochana, promieniejesz”.
Ręce mi się zatrzęsły.
„Słyszałam o babci. Przyjmij kondolencje. Dawno się nie odzywaliśmy, ale życie różnie się układa. Chcielibyśmy się spotkać”.
Zamknęłam laptopa.
Przez tydzień wymiotowałam z nerwów.
Spotkaliśmy się w kawiarni. „W neutralnym miejscu” – jak to pięknie napisała w kolejnym sms-ie.
Przyszli razem. Oboje siwi, dobrze ubrani, pachnący drogimi perfumami. Nie wyglądali na ludzi, którzy kiedykolwiek musieli wybierać między rachunkiem a jedzeniem.
– Aniu… – Mama wyciągnęła ręce, jakby liczyła na uścisk. – Wyrosłaś…
Czułam, jak śmiech dusi mnie od środka.
– Naprawdę? – rzuciłam. – Minęło tylko dwadzieścia lat.
Uśmiech zniknął z jej twarzy.
– Wiem, iż masz żal – zaczęła. – Ale my…
Tata wtrącił:
– Nie przyszliśmy rozdrapywać przeszłości. Przecież to nic nie da. Chcemy… zacząć od nowa.
– Od nowa – powtórzyłam powoli. – Teraz?
Spojrzeli na siebie. Mama skrzywiła się z troską.
– Słyszeliśmy, iż dobrze ci się powodzi – zaczęła. – Że zrobiłaś karierę, iż dobrze zarabiasz. Babcia była dumna, podobno wszędzie się chwaliła.
Zawahała się.
– Nam teraz… jest trochę ciężko. Tata choruje, ja też nie mam już tyle sił. Mamy niskie emerytury.
Położyła dłoń na stoliku, jakby miała wygłosić najważniejszą kwestię.
– Wiesz, dziecko… rodzice mają prawo do alimentów od dzieci. Tak jest w kodeksie. A ty jesteś po prawniczych, to wiesz, iż obowiązek działa w dwie strony.
Zapadła cisza tak gęsta, iż słyszałam własne serce.
– Chcecie ode mnie… alimentów – powiedziałam wreszcie. – Po tym, jak oddaliście mnie babci i zniknęliście na dwadzieścia lat.
Spojrzałam na nich, jakby byli obcymi ludźmi z ulicy.
– Gdzie byliście, kiedy babcia liczyła grosze na chleb? Gdzie byliście, kiedy miałam zapalenie płuc i ona siedziała ze mną w szpitalu na krześle, bo nie było dla niej łóżka? Gdzie byliście, kiedy inne dzieci tańczyły z tatusiami na szkolnej zabawie?
Mama zacisnęła usta.
– Nie rozumiesz wszystkiego – odparła. – Byliśmy młodzi, pogubiliśmy się. Ale jesteśmy twoimi rodzicami. To się nie zmienia.
Jej głos stwardniał.
– Prawo jest po naszej stronie. jeżeli nie pomożesz po dobroci, pójdziemy do sądu. Tam ci powiedzą, jakie są twoje obowiązki.
Poczułam, jak coś we mnie zamarza.
– Prawo? – powtórzyłam. – Chcecie ze mną rozmawiać językiem paragrafów? Dobrze.
Wyprostowałam się.
– Prawo już raz zabrało wam coś, co ignorowaliście latami – odezwałam się chłodnym tonem. – Prawa rodzicielskie. Babcia musiała walczyć w sądzie, żeby legalnie móc mnie wychowywać, bo wyście zniknęli. Teraz chcecie się na tym samym prawie oprzeć?
Ojciec skrzywił się.
– Nie bądź cyniczna – burknął. – Wychowaliśmy cię przez pierwsze pięć lat. To nie tak, iż cię zostawiliśmy na ulicy. Zawsze wiedzieliśmy, iż babcia dobrze się tobą zajmie. A teraz my potrzebujemy pomocy. Oczekujemy, iż się zachowasz jak córka.
„Jak córka”.
Parsknęłam śmiechem, tak cicho, iż aż sama się go przestraszyłam.
– Córka to ktoś, kogo się nie oddaje jak paczki na pocztę – powiedziałam. – Córka to ktoś, dla kogo się czasem zrezygnuje z wakacji, z nowego auta, z własnej wygody. Córka to ktoś, kogo się pamięta w urodziny, na święta.
Patrzyłam im prosto w oczy.
– Ja dla was byłam problemem do rozwiązania. Babcia była rozwiązaniem.
Mama zaczęła płakać. Łzy spływały jej po idealnie zrobionym makijażu.
– Widzisz, co mówisz? – łkała. – Wychowaliśmy niewdzięcznicę. Babcia zrobiła z ciebie egoistkę. My przyszliśmy po pomoc, a ty nam rzucasz w twarz oskarżeniami.
Otarła oczy.
– Dobrze. Skoro tak, nie zostawiasz nam wyboru. Zgłosimy sprawę do sądu. Nie będziemy żebrać.
Wstała, chwytając torebkę. Ojciec spojrzał na mnie chłodno.
– Pamiętaj – powiedział. – Prawo to prawo. Zobaczymy, czy wtedy też będziesz taka pewna siebie.
Wyszli, zostawiając przede mną niedopite kawy.
Siedziałam długo, aż kelnerka nieśmiało zapytała, czy wszystko w porządku.
„W porządku” – chciałam odpowiedzieć. Ale nie było.
Wracając do domu, weszłam do dawnego pokoju babci. Usiadłam na jej łóżku, wciąż niewymienionym. Wyciągnęłam z szuflady jej stary notes. Między kartkami znalazłam zdjęcie – ja, pięcioletnia, na jej kolanach, ona trzyma mnie, jakby trzymała cały świat.
Na odwrocie jej pismo:
„Nie urodziłam jej, ale Bóg mi ją dał. Nie oddam”.
Łzy popłynęły mi po policzkach.
Nie wiem jeszcze, jak zakończy się ta historia przed sądem. Wiem jedno: w tej wojnie o alimenty oni już przegrali coś o wiele cenniejszego niż pieniądze.
Przegrali mnie.
Miałam pięć lat, gdy rodzice oddali mnie babci i zniknęli. Teraz, gdy dobrze zarabiam, żądają alimentów, tłumacząc się „prawem” i „rodzicielskim obowiązkiem”.
Ale żadna ustawa na świecie nie każe mi zapomnieć, kto naprawdę był moją rodziną.
I żadna decyzja sądu nie zmieni faktu, iż o ile kiedykolwiek zacznę „płacić” – to tylko po to, by wreszcie zamknąć ten rozdział. Nie z miłości. Nie z wdzięczności.
Z litości.







