Mężczyzna pędził na lotnisko, gdy nagle coś zwróciło jego uwagę i zmusiło go do zatrzymania się.
Tego dnia wszystko szło jak zwykle, jeżeli nie liczyć ulewnego deszczu zalewającego ulice Warszawy. Marek Kowalski spieszył na swój kolejny lot, gdy po drodze zauważył kobietę z małym dzieckiem, stojącą pod ścianą wody. Przez chwilę próbował zignorować sytuację i jechać dalej, ale ukłucie sumienia zmusiło go do zatrzymania samochodu i podejścia do nich.
Dzień dobry, czy mogę jakoś pomóc? Co robi pani z tym słodkim maluszkiem w taką pogodę? zapytał, krzywiąc się, gdy krople deszczu spływały mu za kołnierz.
Nie mam dokąd pójść odparła kobieta, tuląc dziecko. Mój mąż nas wyrzucił, a ja nie wiem, co teraz będzie.
Marek bez wahania wyciągnął klucze do swojego mieszkania na Mokotowie i kazał kierowcy, Tomaszowi, zawieźć je tam i zapewnić wszystko, czego potrzebują, aż on wróci z podróży.
Kierowca zabrał kobietę i dziecko, a Marek ruszył dalej na lotnisko.
Dwa tygodnie później wrócił i od razu pojechał do domu. Zapukał, ale nikt nie otworzył. Drzwi były jednak niezamknięte, więc wszedł do środka.
To, co zobaczył, niemal wytrąciło go z równowagi
Zastygł w progu, serce waliło mu jak młot. W salonie stała kobieta z dzieckiem, ale nie były to te same osoby, które spotkał pod deszczem.
Po podłodze rozrzucone były zabawki, na stole stał gorący obiad, a na fortepianie leżała kartka: *”Dziękujemy za dobroć. Jesteśmy już w domu.”*
Gdy jednak spojrzał w kąt pokoju, zobaczył tam zawiniętego w kocyk chłopca, który siedział skulony.
Był zupełnie obcy, a jednak coś w nim było znajomego. Te same oczy co u tamtego malucha, tylko iż teraz miał już pewnie z siedem lat. Kobieta podniosła głowę i uśmiechnęła się lekko, ale w jej wzroku czaił się niepokój:
On sam nas odnalazł. Nazywamy go naszym cudem.
Marek poczuł, jak napięcie opuszcza jego ciało, ale w środku narastało dziwne uczucie. To nie była zwykła wdzięczność to była tajemnica, która kryła w sobie coś niezwykłego.