Dziś chcę opisać dzień, który odmienił moje życie. Nigdy nie sądziłam, iż w obliczu takiej tragedii może wydarzyć się coś tak pięknego.
Marcin i ja byliśmy razem od dwóch lat, gdy usłyszałam druzgocącą diagnozę zaawansowanego raka. W szpitalu w Krakowie lekarze nie dawali mi wielkich szans. Mimo bólu i strachu, jedno marzenie nie dawało mi spokoju chciałam zostać żoną tego, kogo kocham nad życie.
Nie czekaliśmy. Ślub odbył się w szpitalnej sali, wśród białych ścian i zapachu środków dezynfekujących. Przyjechali najbliżsi moja siostra Agnieszka, rodzice, przyjaciele. Płakali, ale w ich oczach widziałam też nadzieję. Marcin trzymał moją dłoń mocno, jakby chciał przekazać mi całą swoją siłę.
Po ceremonii zostaliśmy sami. Cisza wypełniała pokój, a ja czułam, jak każdy oddech jest cięższy niż poprzedni. Nagle coś się zmieniło. Pielęgniarka, która przyszła na rutynową kontrolę, szeroko otworzyła oczy. Pani wyniki się poprawiają! powiedziała zduszonym głosem.
Lekarze nie mogli uwierzyć. Poziom tlenu wzrósł, ciśnienie wróciło do normy, a ja zaczęłam czuć się silniejsza. Nie dlatego, iż choroba zniknęła, ale dlatego, iż coś we mnie odżyło.
Dwa dni później badania wykazały, iż guz zaczął reagować na terapię. To rzadkość mówili lekarze, wzruszając ramionami. Ale ja wiedziałam, co się stało. Miłość Marcina, te wszystkie modlitwy babci, wsparcie przyjaciół to dało mi siłę, by walczyć.
W wywiadzie dla jednej z gazet powiedziałam: Miłość to nie tylko uczucie. To czasem jedyne lekarstwo, które działa, gdy wszystko inne zawodzi.
Ten ślub miał być pożegnaniem. Stał się początkiem czegoś nowego walki, której jeszcze nie przegrałam. I choć droga przede mną długa, wierzę, iż choćby najciemniejsza noc kończy się świtem.