Puma ST X to teoretycznie usportowiony miejski crossover. Według amerykańskiego producenta zapewnia „ekstremalne wrażenia z jazdy”. Tych ma dostarczyć raptem 1-litrowy, 170-konny, 3-cylindrowy, benzynowy motor. Czy faktycznie jest się czym ekscytować?
Tydzień temu przedstawiałem nowego Nissana Juke’a, którego rasowy i zawadiacki wygląd absolutnie nie szedł w parze z doznaniami zza kierownicy. Juke jeździł nad wyraz zwyczajnie, był ślamazarny, nie serwował frajdy. Byłem przekonany, iż z jednym z jego najpoważniejszych rywali, czyli Fordem Pumą w wersji ST X, będzie inaczej. I było, co wcale nie oznacza, iż teraz zaliczam się do grona fanów usportowionej Pumy. Być może trudno mi dogodzić, ale reprezentant amerykańskiej marki zamiast cieszyć, solidnie mnie zmęczył. Choć pierwsze wrażenie zupełnie tego nie zwiastowało…
W jaskrawoniebieskim bijącym po oczach kolorze lakieru mały Ford wyglądał świetnie. To bardzo ładnie „narysowany” wóz, który spełnia kryteria modnego crossovera. Elegancki z boku, wyrazisty od frontu, ze swoim znakiem szczególnym, czyli dużymi owalnymi reflektorami. Ma niecałe 4,2 m długości, czyli niemal tyle samo, ile wspominany Juke i podobnie co cała rzesza reprezentantów popularnego segmentu aut, w którym przedstawiciela (lub przedstawicieli) ma adekwatnie każda marka chcąca liczyć się na europejskim rynku. Bo właśnie na Starym Kontynencie klienci uwielbiają samochody z tej półki. Nieprzerośnięty gabaryt ułatwia manewrowanie w często ciasnych miastach i znalezienie miejsca parkingowego. Oferuje też względnie przestronną kabinę dla czwórki podróżujących i pojemny bagażnik. Nie inaczej jest z Pumą. Tu uwagę zwraca kufer (aż 456 litrów pojemności) z wyjątkowym patentem. Jest nim głęboki schowek pod podłogą pokryty gumowym wodoodpornym tworzywem, mający na dnie korek spustowy. Dzięki temu możemy przewozić brudne, ubłocone przedmioty, nie martwiąc się o utrzymanie czystości.