Stałam w kuchni, przy zlewie, dłonie miałam mokre po myciu naczyń. Woda kapała, jakby odliczała sekundy do mojej kompromitacji. On siedział przy stole, przeglądał telefon i jadł jabłko, jakby świat był prosty i należał do niego.
Ja powiedziałam: „Muszę jutro coś kupić…”.
Nie spojrzał na mnie.
Mąż zapytał: „Co?”.
Wtedy poczułam, jak twarz mi płonie. Miałam trzydzieści kilka lat, pracę, wypłatę, swoje konto w banku, a czułam się jak dziecko proszące ojca o drobne na lizaka.
Ja powiedziałam: „Podpaski”.
Dopiero wtedy podniósł wzrok. Uśmiechnął się krótko, jakby usłyszał coś śmiesznego.
Mąż powiedział: „A to nie masz z pracy?”.
To był jego ulubiony sposób: zrobić ze mnie żart. Żebym się wstydziła i przestała mówić.
Ja odpowiedziałam: „Wypłatę oddałam. Jak zawsze”.
Mąż odłożył jabłko i oparł się na krześle.
Mąż powiedział: „No właśnie. Bo u nas ja rządzę. Jakbyś sama zarządzała, to byś wszystko roztrwoniła”.
To zdanie usłyszałam tyle razy, iż mogłabym je powiedzieć razem z nim. „Ja rządzę.” „Ty byś roztrwoniła.” „Nie umiesz.” „Nie znasz się.”
Przez lata wmówił mi, iż pieniądze w moich rękach są niebezpieczne, choć to ja pracowałam, ja stałam w korkach, ja brałam nadgodziny, ja wracałam zmęczona i jeszcze gotowałam.
On „rządził”.
To „rządzenie” wyglądało tak: w dzień wypłaty czekał na mnie w przedpokoju.
Mąż mówił: „Dawaj”.
To było jedno słowo, krótkie, twarde. Jak komenda.
Jeśli próbowałam powiedzieć, iż chciałabym zostawić sobie trochę na własne potrzeby, robił się zimny.
Mąż odpowiadał: „Jakie własne? Masz dom. Masz co jeść. Masz ubrania. Czego ci jeszcze?”.
Czego jeszcze. Jakby moje ciało, moja prywatność, moja godność były fanaberią.
Wtedy oddawałam. Bo bałam się awantury. Bo bałam się tego jego milczenia, które było gorsze niż krzyk. Potrafił chodzić po domu jak obcy człowiek, trzaskać szafkami, patrzeć przeze mnie, aż zaczynałam wierzyć, iż to ja jestem winna.
Po miesiącu już nie prosiłam o drobne „na siebie”. Prosiłam o wszystko.
Na szampon. Na bilet. Na lekarstwo. Na kawę w pracy, kiedy koleżanki szły razem, a ja mówiłam, iż „nie mam ochoty”.
Nie miałam ochoty być upokorzona.
Najgorsze było to, iż on zawsze dawał tak, jakby dawał jałmużnę.
Mąż wyciągał portfel, przewracał oczami i pytał: „Ile znowu?”.
A potem rzucał banknot na stół, nie w moją dłoń. Na stół. Jak karmę.
Raz, kiedy poprosiłam o pieniądze na leki, powiedział:
Mąż powiedział: „Może mniej byś chorowała, jakbyś się tyle nie nakręcała”.
Innym razem, kiedy potrzebowałam nowych butów, bo stare przemakały, odpowiedział:
Mąż powiedział: „Po co ci? I tak nigdzie nie chodzisz”.
To była prawda. Nie chodziłam. Bo każdy krok kosztował: „dokąd?”, „po co?”, „ile wydasz?”.
W końcu zaczęłam robić coś, czego wstydziłam się najbardziej.
Zaczęłam chować.
Dwa złote z reszty. Pięć złotych z zakupów, kiedy udało mi się kupić coś taniej. Monety z kieszeni kurtki, które ktoś zostawił. Chowałam je w pudełku po herbacie, za mąką w szafce, jak złodziejka we własnym domu.
Kiedy otwierałam to pudełko wieczorem i widziałam garść monet, czułam jednocześnie ulgę i upokorzenie. Ulgę, bo miałam coś swojego. Upokorzenie, bo to „coś” było śmieszne, a jednak tak ważne.
Tego dnia, kiedy prosiłam o podpaski, nie wytrzymałam.
Mąż sięgnął po portfel, wyjął banknot i zapytał:
Mąż powiedział: „Ile? Tylko nie przesadzaj. Kup najtańsze”.
Najtańsze. Jakby chodziło o papier do kuchni, nie o moje zdrowie.
Poczułam, jak w środku rośnie mi złość, taka ciężka, iż aż spokojna.
Ja powiedziałam: „To moja wypłata. Dlaczego ja proszę cię o pieniądze na rzeczy, które są podstawowe?”.
On spojrzał na mnie jak na kogoś, kto nagle zaczął mówić w obcym języku.
Mąż powiedział: „Bo ja utrzymuję dom”.
Zrobiło mi się ciemno przed oczami.
Powiedziałam: „Ja też pracuję”.
On prychnął.
Mąż powiedział: „Pracujesz, bo ja ci pozwalam. A poza tym… ja jestem głową rodziny. Ty jesteś od reszty”.
Głową rodziny. A ja kim? Rękami? Sprzątaczką? Ozdobą? Ciałem, które ma funkcjonować bez kosztów?
Wzięłam banknot i poczułam, iż łzy stoją mi pod powiekami, ale nie chciałam płakać. Nie chciałam mu dać tego zwycięstwa.
Powiedziałam cicho: „Kiedyś się obudzę i nie będę się już bała”.
On roześmiał się.
Mąż powiedział: „Nie dramatyzuj. Zawsze byłaś histeryczna”.
To było jego słowo-klucz. Histeryczna. Żeby każdy mój protest brzmiał jak choroba, nie jak prawda.
Poszłam do łazienki i zamknęłam drzwi. Usiadłam na krawędzi wanny i patrzyłam na swoje dłonie. Te same dłonie, które robiły obiady, prasowały, pracowały, nosiły zakupy. Dłonie dorosłej kobiety, która w tej chwili czuła się jak dziecko.
I wtedy dotarło do mnie coś, co mnie przeraziło bardziej niż on.
Ja zaczęłam wierzyć, iż to normalne.
Że tak wyglądają małżeństwa. Że mężczyzna „rządzi”, a kobieta „prosi”. Że to nie przemoc, tylko „porządek”.
A przecież to była przemoc. Tylko bez siniaków. Przemoc finansowa. Taka, która wchodzi w człowieka powoli, aż przestaje rozumieć, iż ma prawo.
Wieczorem, kiedy spał, wyjęłam z pudełka po herbacie moje monety. Policzylam. Niewiele. Ale wystarczająco, żeby kupić podpaski bez proszenia.
I nagle poczułam, iż to jest mój pierwszy krok.
Nie wielka ucieczka. Nie rewolucja.
Pierwszy krok: kupić coś za swoje, bez pytania.
Następnego dnia poszłam do sklepu wcześniej, zanim wrócił z pracy. Kupiłam podpaski. Najlepsze, jakie chciałam, nie najtańsze. Trzymałam je w torbie jak tajemnicę, ale też jak dowód.
Kiedy wróciłam do domu, serce biło mi jak szalone, jakbym zrobiła coś zakazanego.
On spojrzał na mnie i zapytał:
Mąż powiedział: „Kupiłaś?”.
Odpowiedziałam spokojnie: „Tak. Za swoje”.
Patrzył na mnie chwilę, jakby nie rozumiał.
Mąż powiedział: „Za jakie swoje?”.
Wtedy podniosłam głowę.
Ja powiedziałam: „Za te, które musiałam sobie odłożyć, bo ty zabierasz mi wszystko”.
W kuchni zrobiło się cicho. Tak cicho, iż słyszałam zegar.
On powoli odłożył telefon.
Mąż powiedział: „Co ty kombinujesz?”.
A ja wreszcie powiedziałam na głos to, co latami dusiłam w gardle.
Ja powiedziałam: „Nie będę już prosić o pieniądze na życie. jeżeli chcesz być mężem, to przestań być moim strażnikiem. Bo ja nie jestem twoją własnością”.
Nie wiem, co zrobi potem. Może będzie krzyczał. Może będzie groził. Może spróbuje mnie złamać, jak zawsze.
Ale wiem, co zmieniło się we mnie w tej jednej chwili.
Ja przestałam wstydzić się tego, iż mam potrzeby.
Wstyd powinien być po jego stronie.
Nie po mojej.








