Zdecydował, iż jestem złą gospodynią – po naradzie z mamą
Z Bartkiem wzięliśmy ślub nieco ponad rok temu. Wcześniej spotykaliśmy się prawie trzy lata i wydawało się, iż znamy się na wylot. Jednak prawdziwą próbą okazało się nie wyznania przy blasku księżyca, ale wspólne życie codzienne. Wcześniej mieszkaliśmy osobno: ja we Wrocławiu, on u rodziców na przedmieściach. Byłam stanowczo przeciwko wspólnemu mieszkaniu przed ślubem. Uważałam, iż jeżeli ktoś kocha, to poczeka. Bartek poczekał. Niestety, jego cierpliwość gwałtownie się wyczerpała.
Gdy tylko zamieszkaliśmy razem, romantyka ulotniła się bez śladu. Pozostały rachunki, sprzątanie i niekończące się pretensje. Najboleśniejsze było to, iż nie tylko od męża, ale i od jego mamy.
Bartek jest porywczy, uparty i, jak się okazało, dość staroświecki. Dla niego kobieta nie powinna tylko pracować, ale być uosobieniem wielorękiej bogini: ugotować barszcz, umyć podłogi, wyprasować pranie i jeszcze uśmiechać się jak z reklamy.
Próbowałam tłumaczyć, iż żyjemy w XXI wieku, iż ja też mam pracę, zmęczenie, choruję. Nie mogę zmieniać się w sprzątaczkę po ośmiu godzinach przed komputerem. On tego nie słyszał. Dla niego było oczywiste: sprzątanie to obowiązek kobiety, tak samo jak kuchnia.
Pierwsze miesiące starałam się milczeć. Cierpliwie wierzyłam, iż to tylko okres próbny. Sprzątałam, jak umiałam, gotowałam, czasem zamawiałam jedzenie, gdy nie dawałam rady. Aż pewnego dnia Bartek wrócił z pracy, ponury jak noc, usiadł w kuchni i, choćby nie patrząc mi w oczy, oświadczył:
— Z mamą rozmawialiśmy… i doszliśmy do wniosku, iż z ciebie żadna gospodyni. Nie starasz się. Trzeba częściej sprzątać i gotować porządnie. Tak jak ona.
Zamarłam. Nie tylko był niezadowolony – on skonsultował się z mamą, przedyskutował mnie z nią i wydali wyrok. Że niby nie nadaję się. Nie spełniam oczekiwań. Kiepsko sobie radzę.
A czy to nie ja wpłacam połowę domowego budżetu? Czy to nie ja pracuję na pełnych obrotach i też chciałabym wracać do czystego mieszkania, gdzie nikt mnie nie krytykuje, a czeka z ciepłą kolacją – ale nie ode mnie, tylko dla mnie?
Narzeka, iż u mnie “nie tak, jak u mamy”. Oczywiście, iż nie tak. Jego mama ma emeryturę, wolny dzień, zero deadlinów i spotkań online. Ja żyję w wiecznym biegu. Ale staram się. Wczoraj stałam przy kuchni dwie godziny, a on stwierdził, iż kotlety “nie mają takiej skórki, jak trzeba”.
Zresztą, on sam nie spieszy się z rzeczami, które należą do jego obowiązków. Żarówka w przedpokoju nie działa od trzech tygodni. Toaleta cieknie – i nic. Ale według niego to “drobiazgi”. Natomiast kurz w pokoju – to już katastrofa.
Pewnego dnia nie wytrzymałam i zaproponowałam kompromis: rzucam pracę i staję się idealną gospodynią. Gotuję, sprzątam, prasuję koszule. Pod warunkiem, iż on przejmie wszystkie wydatki.
Na co on odparł:
— A dlaczego mam cię utrzymywać za darmo?
Czyli oczekuje idealnej żony – ale bez inwestycji. Żeby pracowała, sprzątała, gotowała, uśmiechała się i jeszcze była wdzięczna za prawo życia u jego boku. A jeżeli nie – to rozwód. Bo on, jak twierdzi, nie widzi innego wyjścia.
A ja nie widzę sensu w tym związku. Miłość nie równa się niewolnictwu. Jestem gotowa na kompromisy, ale nie na samounicestwienie. Nie jestem jego sprzątaczką, darmową kucharką i już na pewno nie przedmiotem dyskusji z mamą. Jestem kobietą. I zasługuję na szacunek. A nie na reprymendy od męża, który wciąż nie dorósł.