Do dziś nie potrafię zrozumieć, kiedy wszystko poszło nie tak. Jak to możliwe, iż kobieta, która przez całe moje życie była moją podporą, przyjaciółką, przewodniczką — nagle tak łatwo przekreśliła wszystko i zdradziła. Wszystko przez faceta. Faceta, który nie jest wart choćby cienia jej dawnego oblicza.
Mama urodziła mnie późno, bo aż w wieku 30 lat. Zawsze powtarzała, iż jestem jej sensem życia, opoką, „dzieckiem dla siebie samej”. Ojca nigdy nie poznałam — w akcie urodzenia kreska, a ona ani razu nie wspomniała, kim był. Żyłyśmy skromnie, ale ciepło. Bez drogich rzeczy, ale z miłością. Pracowała jako księgowa, w wieczory piekłyśmy ciasteczka, oglądałyśmy seriale i gadałyśmy o wszystkim. Byłam pewna: nasza więź jest nierozerwalna. Nie chodziła na randki, żyła mną. Do piętnastego roku życia — prawdziwa sielanka.
A potem pojawił się on. Krzysztof. Kolega z sąsiedniego działu. Pewnego dnia wróciła do domu z błyszczącymi oczami — od razu wiedziałam, co się działo. Po paru tygodniach zaczęły się spotkania, szepty przez telefon, nowe sukienki. Cieszyłam się dla niej — naprawdę. Tylko gdzieś w środku czaił się niepokój. I nie bez powodu.
Pewnego dnia oznajmiła krótko: „Wyprowadzamy się do Krzysztofa. Ma dwupokojowe, dostaniesz własny kąt”. Sprzeciwiałam się — nie z zazdrości, ale z przeczucia, iż coś jest nie tak. On ignorował moją obecność, patrzył przeze mnie jak przez szafę. Ale mama nie słuchała. „Nie rozumiesz, jestem szczęśliwa” — powtarzała. Musiałam ustąpić.
Na początku było względnie spokojnie. Żyliśmy jak sąsiedzi. On — swoim życiem, ja — w swoim pokoju, mama pomiędzy, niczym bufor. Potem się pobrali. Tydzień przed moją maturą. I wszystko runęło. Zmienił się — nie żeby był wcześniej czuły, ale teraz stał się tyranem. Obrażał nas, rozkazywał, wykrzykiwał absurdalne pretensje.
„Dwie baby w domu, a w lodówce pusto? Ona w szkolę, a ty gdzie?” — wrzeszczał. „Wyszykowałaś się na szpilki, lecisz do facetów, co?”
Ryczy, zabrania jej wychodzić, urządza sceny zazdrości, przegląda wiadomości, ciska telefonem. Mama płacze, potem on przychodzi z kwiatami. I tak w kółko. Sto razy prosiłam: „Wynośmy się, jestem z tobą, nie bój się, nie jesteś sama”. A ona tylko ocierała łzy: „Nie rozumiesz, jesteś jeszcze dzieckiem. Kocham go”.
Kocha… Tak bardzo, iż w końcu zabronił jej płacić za moje studia. Mama wynajmowała nasze stare mieszkanie, odkładała pieniądze, marzyłam o prawie. Uczyłam się dzień i noc. Gdy nie dostałam się na budżet — liczyłam na jej pomoc.
A Krzysztof rzucił tylko:
„Kobieta ma stać u kuchni. Jeszcze mam płacić za jej uczelnię?! Znajdź sobie bogatego — i studiuj na zdrowie”.
Eksplodowałam. Powiedziałam mu, co myślę. Spakowałam rzeczy i wyszłam. Mama… choćby nie próbowała mnie zatrzymać. Nazwała mnie niewdzięczną i kazała przeprosić Krzysztofa.
Nie przeprosiłam. Od tamtej pory nie rozmawiamy. Ani dnia, ani minuty. Poszła za nim, całkowicie zatopiła się w jego chamstwie. Teraz mówi jego słowami, gestykuluje jak on, choćby żartuje po jego myśli — ordynarnie, ohydnie. Kiedy dzwoni, jeżeli w ogóle — w głosie chłód. Dystans. Jakbym nie była córką, a dawną znajomą.
Przestałam walczyć. Zrozumiałam, iż mojej matki już nie ma. Ta, która kochała, piekła drożdżówki, okrywała kocem — zniknęła. Tamta umarła tego dnia, gdy wybrała faceta, nie swoje dziecko. Tę stratę noszę jak bliznę. Ale wybrałam, by nie pozwolić, by ten ból spalił we mnie wszystko, co jeszcze żywe.
Niech żyje swoim życiem. Ale gdy zostanie sama — niech pamięta, kogo zdradziła dla obcego.