Mama, której nic nie jestem winien
Wanda i Kazimierz szykowali się do ślubu. W przeddzień uroczystości matka panny młodej, Halina Stanisławowa, przyjechała w odwiedziny, aby poznać przyszłą swachę. Spotkanie odbyło się w domu matki Kazimierza — Elżbiety Janowej. Omówili szczegóły wesela, zasiedli przy stole. Następnego ranka Halina Stanisławowa zebrała się do powrotu. Wanda wyszła ją odprowadzić.
— No i jak ci się podoba Kazik? — zapytała matki.
— Dobry chłopak — uśmiechnęła się ta, ale westchnęła ciężko.
— Mamo, co się stało? — zdziwiła się Wanda.
— Córeczko, trzymaj się z dala od jego matki. Wiele o niej jeszcze nie wiesz.
Słowa te niedługo nabrały znaczenia.
Gdy Wanda dowiedziała się, iż teściowa zamierza zamieszkać z nimi, stanowczo oświadczyła mężowi:
— Będziesz musiał wybrać: albo ja, albo twoja matka.
— Nie zamierzam nikogo wybierać — spokojnie odparł Kazimierz. — Żyjemy, jak żyliśmy, a mama niech sama rozwiązuje swoje sprawy.
— Więc nie pozwolisz, żeby się do nas wprowadziła?
— Już jej to powiedziałem.
— A ona?
— Uraziła się. Nazwała mnie niewdzięcznikiem i obiecała, iż jeszcze pożałuję.
— Przewidywałam…
Elżbieta Janowa wcześnie przeszła na emeryturę — lata pracowała jako stewardesa.
— Dość. Odrobiłam swoją część — zadecydowała, otrzymując wysoką emeryturę, znacznie wyższą niż większość.
Lecz gwałtownie zrozumiała — dla jej stylu życia tych pieniędzy było za mało. Rozwiązanie przyszło samo: przerzucić wydatki na syna.
— Wychowałam cię, dałam ci wykształcenie. Teraz twoja kolej — wypełniać synowski obowiązek — powiedziała, gdy Kazimierz miał zaledwie 23 lata. — Od przyszłego miesiąca płacisz za mieszkanie i jedzenie.
— Dobrze — odrzekł. — Ale skoro utrzymuję rodzinę, nie wtrącasz się już w moje życie.
Zgodziła się — i, trzeba przyznać, nie przeszkadzała. Życie syna specjalnie jej nie interesowało. Kazika głównie wychowywali jej rodzice, podczas gdy ona układała sobie życie, bezskutecznie.
Minęły lata. Syn dorósł, przeniósł się do niej w liceum. Przez pięć lat regularnie płacił za mieszkanie, utrzymywał matkę. Ta zaś żyła pełnią życia, wydając emeryturę wyłącznie na siebie.
Gdy Elżbiecie stuknęła pięćdziesiątka, Kazimierz przyprowadził do domu żonę.
— Jaka pani zadbana! — zmieszała się Wanda podczas pierwszego spotkania z teściową. — Wcale nie wygląda pani na emerytkę.
Gdy dowiedziała się, iż młodzi zamieszkają z nią, Elżbieta tylko się ucieszyła: „No to dobrze” — powiedziała, myśląc: „Przynajmniej gotować nie będę musiała”.
Wanda odebrała to jako szczerość, ale Kazimierz wyjaśnił:
— Mamie po prostu zabrakło odwagi, by nas wyrzucić. Ostatnie pięć lat sam za wszystko płacę.
Wizyta Haliny Stanisławowej gwałtownie rozwiała i tak już nikłe złudzenia:
— Córeczko, uważaj. Ta kobieta żyje tylko dla siebie. Was porzuci, gdy przestanie jej to pasować. Najważniejsze, byś trzymała się męża. Spodobał mi się. Ale z jego matką nie mieliście szczęścia.
Minęło pół roku. Elżbieta Janowa zakochała się. Mężczyzna imieniem Zbigniew zaczął pojawiać się coraz częściej. A potem…
— Macie dwa tygodnie, żeby się wyprowadzić. Sprzedaję mieszkanie. Wyprowadzam się do Gdańska.
— Mówisz poważnie? — osłupiał Kazimierz.
— A co? Mam prawo. Mieszkanie jest moje. Rodzice mi je podarowali.
— I nas wyrzucasz?
— Tak. Wszystko zgodnie z prawem.
Kazimierz w milczeniu narzucił kurtkę i wyszedł. Wieczorem on i Wanda już pakowali rzeczy. Zamieszkali u jego kolegi z pracy, który właśnie szukał lokatorów. Miesiąc później Elżbieta sprzedała mieszkanie i wyjechała ze Zbigniewem do Gdańska.
Po kilku dniach Kazimierz próbował pożyczyć od niej pieniędzy:
— Nie, oczywiście. Wszystkie wydatki są już zaplanowane — zimno odparła matka.
— No to powodzenia — powiedział.
— Tobie też — uśmiechnęła się. choćby nie przytuliła na pożegnanie.
Minął rok. Elżbieta zadzwoniła: rozwiodła się ze Zbigniewem, on zabrał jej pieniądze i zniknął. Została sama, bez dachu nad głową. Wróciła i od razu oznajmiła:
— Będę mieszkać z wami.
— Nie. Weź, co ci zostało, weź kredyt hipoteczny.
— Hipoteczny? W moim wieku? Na emeryturę?
— Znajdź pracę. Trzeba sobie radzić, jak wszyscy.
— Więc mi nie pomożesz?
— Nic ci nie jestem winien, mamo.
Wybuchnęła:
— Jesteś niewdzięcznikiem! Ja cię wychowałam!
— A ja po prostu biorę z ciebie przykład — spokojnie odparł syn.
Elżbieta żyła u przyjaciółek, dopóki starczyło pieniędzy. Potem — odmowa za odmową. Znów do syna.
— Mamo, nie jesteś chora ani stara. Znajdź pracę. Wynajmij choćby pokój. Szukaj.
— Nie jest ci mnie żal?
— Nie. Przypominasz mi tę konikę polną… co śpiewała całe lato.
Później Elżbieta jednak się ustatkowała… nie w pracy, ale w nowym małżeństwie. Za pierwszego lepszego. Ale za to — z mieszkaniem.
Lecz to już zupełnie inna historia…