Ranek powitał mnie ciszą. Zwykle Krystyna, moja matka, budziła mnie łagodnym głosem przed śniadaniem, ale tego dnia jej nie było. Otworzyłem oczy i zrozumiałem – odeszła. Na zawsze. Szafa stała pusta, jej zniszczone buty nie tkwiły przy progu, a łóżko było starannie złożone w kącie. Na kuchennym stole leżała kartka, samotna jak jej serce. Zamarłem, patrząc na nią, a wewnątrz wszystko się zerwało.
Stałem przed drzwiami domu opieki w zapomnianej przez Boga wiosce pod Wrocławiem, zaciskając pięści, by powstrzymać drżenie. Przez mętną szybę widziałem ją – moją matkę, postarzałą, zgarbioną, samotnie stojącą przy oknie. Kiedyś wybrałem nowe życie z żoną, odtrącając ją, jedyną, dla przelotnego szczęścia. Teraz ból zdrady przeżerał mnie od środka. Jak mogłem tak postąpić z tą, która dała mi życie?
Ojciec zostawił nas, gdy byłem dzieckiem. Odszedł bez słowa, zostawiając mamę samą. Miała zaledwie trzydzieści lat, była piękna, pełna sił, ale zamiast nowej rodziny wybrała mnie. Oferowano jej małżeństwo, obiecywano dostatnie życie, ale pod jednym warunkiem – miała zostawić syna. Odmawiała bez wahania. Jej wybór był jeden – ja. Krystyna pracowała jako cukierniczka w lokalnej piekarni, brała zmianę za zmianą, by opłacić nasze skromne mieszkanie i moją naukę. Jej dłonie, czerwone i spuchnięte od ciasta, nigdy nie zaznały spokoju. Ale nigdy się nie skarżyła. Ani razu.
Pamiętam, jak wracała z nocnej zmiany, nastawiała czajnik i wyjmowała ciepłą bułkę. Czasem, gdy spóźniali się z wypłatą, patrzyła, jak jem, i dopiero potem zjadała resztki. Byłem za mały, by zrozumieć: bała się, iż zostanę głodny. Jej miłość była bezgraniczna, ofiarna. Zastępowała mi cały świat. „Nigdy nie wyjdę za mąż – mówiła – żeby nikt nie śmiał cię skrzywdzić”. Wierzyłem, iż z taką matką nikogo więcej nie potrzebuję.
Moje dzieciństwo było szczęśliwe, mimo niedostatku. Mama nie spała nocami, głodowała, ale zawsze się uśmiechała. Wszystko się zmieniło, gdy piekarnię zamknięto, a jej palce sparaliżował artretyzm. Każdy ruch sprawiał jej piekielny ból, ale pracy nie mogła znaleźć. Nikt nie chciał zatrudnić schorowanej kobiety. Kończyłem wtedy szkołę i dorabiałem w sklepie: sprzątałem, nosiłem skrzynki, stałem przy kasie. Płacili produktami i groszami, ale zbierałem na jej leki. Wiedziałem, jak cieszy się z moich sukcesów, więc starałem się uczyć najlepiej. Po maturze z wyróżnieniem dostałem się na prestiżową uczelnię we Wrocławiu. Wyprowadziliśmy się, licząc na nowe życie.
W mieście wszystko się układało. Dorabiałem w kawiarni i na magazynie, pieniędzy starczało na jedzenie i drobne przyjemności. Dostaliśmy pokój w akademiku, starałem się, by życie mamy było lżejsze: zabierałem ją do teatru, kupowałem sukienki, pokazywałem miasto. Uśmiechała się, ale widziałem, jak ból w dłoniach nie ustępował. Wszystko było w porządku, dopóki nie spotkałem jej – dziewczyny, która przewróciła moje życie do góry nogami.
Na drugim roku poznałem Alicję. Była piękna, pewna siebie, z bogatej rodziny, wydawała mi się nieosiągalnym marzeniem. Koledzy zazdrościli, iż zdobyłem taką dziewczynę. Nasz związek mnie pochłonął, i niedługo Alicja zaproponowała wspólne życie. Nie byłem gotowy, ale postawiła ultimatum: razem albo koniec. Zgodziłem się. U niej mieszkać nie mogliśmy – jej rodzice nie akceptowali mnie, syna zwykłej cukierniczki. Pozostał nasz pokój w akademiku.
Nie przedstawiłem Alicji mamie. Wstydziłem się. Moja matka, wyniszczona latami pracy, i matka Alicji – elegancka dama z idealnym manicure. Wiedziałem, iż zachowuję się podle, ale nie umiałem się powstrzymać. Postanowiłem porozmawiać z mamą, choć wiedziałem, co zrobię. Wyrzucę ją.
„Mamo, poznałem dziewczynę. Będziemy razem mieszkać” – zacząłem, unikając jej wzroku.
„Synku, tak się cieszę! Kiedy ją poznam?” – głos jej drżał z radości.
„Nie teraz, mamo. A gdzie ty będziesz mieszkać?”
Zawahała się. Widziałem, jak ściemnia jej twarz.
„Wrócę do naszej wioski… Pomieszkam u cioci Haliny” – odparła cicho.
„Ale jak długo? I czy za darmo?” – naciskałem, choć wiedziałem, iż ciocia Halina, stara i zgorzkniała, raczej jej nie przyjmie.
„Nie martw się, synku. Ciocia jest sama, będzie jej raźniej. A ty oszczędzaj, jedz dobrze, dbaj o swoją dziewczynę.”
Widziałem ból w jej oczach, ale miłość do Alicji mnie oślepiła. Wysłałem mamę w nieznane, choć wiedziałem, iż nie ma ani grosza przy duszy, ani zdrowia. Położyłem się spać, a rano już jej nie było. Odeszła cicho, zostawiając kartkę:
„Krzysiu, nie martw się o mnie. choćby nie zauważyłam, kiedy wyrósłeś. Wiem, iż się za mnie wstydzisz, i nie mam do ciebie pretensji. Powiedz swojej dziewczynie, iż nie masz matki – będzie ci łatwiej. Bądź szczęśliwy, synu. jeżeli coś, jestem u cioci Haliny.”
Łzy paliły oczy. Wiedziałem, iż błąka się gdzieś, chora i bezdomna, ale Alicja już się wprowadzała. Wzięliśmy ślub, ulegając jej presji, nie zaprosiłem mamy. Powiedziałem wszystkim, iż moja matka zginęła w wypadku. Leny mijały, praca mnie pochłaniała, nie szukałem jej.
Gdy urodziła się córka, zrozumiałem, co znaczy być rodzicem. Wyznałem Alicji prawdę. Wybuchła:
„I co, teraz pobiegniesz jej szukać? A jeżeli wciągnie tu swoje choroby? Pomyśl o córce!”
„Alicjo, to jej babcia. Muszę wiedzieć, czy wszystko w porządku.”
Zacząłem szukać. Ciocia Halina zmarła niedługo po naszym wyjeździe, mama nie mogła być u niej. Nikt we wsi jej nie widział. W desperacji pojechałem nad naszą rzekę, gdzie kiedyś budowaliśmy z mamą karmnik. W środku znalazłem stary list:
„Krzysiu, jeżeli to czytasz, znaczy, iż mnie szukałeś. Jestem w domu opieki „Złota Jesień”, niedaleko twojej uczelni. Widziałam cię, byłeś szczęśliwy, nie chciałam przesNie zdążyłem już jej powiedzieć, iż przepraszam.