„Pakujcie swoje rzeczy! Macie dziesięć minut!” — tak moja przyjaciółka najpierw wyrzuciła teściową, a potem męża.
Minęło już ponad dziesięć lat, a ja wciąż pamiętam tę historię jak przez mgłę. Opowiem ją tak, jak słyszałam od mojej przyjaciółki Kingi, z całą dramaturgią, na jaką zasługuje.
Kinga wówczas mieszkała w Kielcach, pracowała w banku, oszczędzała na własne mieszkanie i w końcu je kupiła. Niewielki, ale przytulny domek pod miastem, z ogrodem, w którym marzyła o różach, i z werandą, gdzie chciała pić poranną kawę. Tylko spokoju nie dane jej było tam zaznać.
Jej ówczesny mąż, Dominik, był typowym leniem — przystojnym, uśmiechniętym, ale pustym w środku. Ani dnia nie przepracował uczciwie, żył na jej koszt, pił jej kawę, jadł za jej pieniądze, a gdy Kinga wracała wieczorem zmęczona po zmianie, on wylegiwał się na kanapie i narzekał na „zmęczenie życiem”. Ale niechby tylko on…
Rodzina Dominika była „prawdziwą perełką”. Matka — Halina Bolesławówna, zawsze z wyrzutem w głosie i pretensją w oczach, oraz siostra Krysia — wieczna „pokrzywdzona”, którą wszyscy mieli ratować. Gdy Kinga kupiła dom, uznali, iż to nie jej dom, tylko ich letniskowa posiadłość. I zaczęli zjeżdżać „na lato”, rozlokowywać się z rzeczami, garnkami, pościelą. Krysia przywoziła swoją córkę, która nie gardziła przeszukiwaniem cudzych portfeli i „braniem tyle, ile trzeba”. Kinga wszystko widziała, milczała, zaciskając zęby, mając nadzieję, iż to nie potrwa długo. Ale ludzka bezczelność nie zna granic.
Następnego lata Kinga postanowiła — dość. Uprzedziła męża, iż nikogo w tym roku nie przyjmie, iż potrzebuje spokoju. Wydawało się, iż zrozumieli.
Ale nie.
Dzwoni Halina Bolesławówna:
— Kinga, kiedy po mnie przyjedziesz? Powinnam już pakować rzeczy — pora jechać na działkę.
Kinga, ledwo panując nad sobą, odpowiada:
— Samochód w warsztacie, nie mogę po was przyjechać.
Myślała, iż odpuści. Nie w tym rzecz. Następnego dnia, w trzydziestostopniowy upał, przyjechała sama. Autobusem. Z torbami. W klapkach. Stoi w progu jak triumfatorka: „Jestem”. Kinga o mało nie dostała ataku wściekłości.
— Na długo? Kiedy wyjeżdżacie? Kawy nie zrobię — mam mnóstwo roboty! — rzuciła w biegu.
— Ja już nie wracam. Zostanę, dopóki nie naprawisz samochodu.
Kinga zadzwoniła do mnie i kazała przyjechać natychmiast z jej siostrą. Gdy dotarłyśmy, zobaczyłyśmy ją białą z gniewu.
— Nie wytrzymam! Koniec! Teraz to wszystko skończę!
I z wyrazem twarzy, którego nigdy nie zapomnę, wpadła do pokoju teściowej:
— Pakujcie swoje rzeczy. Macie dziesięć minut.
Halina Bolesławówna choćby nie zrozumiała od razu, co się dzieje. Usiadła, chwyciła się za serce, jęknęła:
— Dziewczynko, mam nadciśnienie! Moje serce!
— W takim razie pojedziemy do szpitala — spokojnie odparła Kinga.
— Nie, nie, ja się w domu położę…
Ale pakowała rzeczy. Pomogłyśmy. W drodze do domu szeptała pod nosem, narzekając na życie i „niewdzięczną młodzież”. Ale więcej już nie pojawiła się w domu Kingi.
A niedługo Kinga spakowała walizkę już dla Dominika.
— Wiesz — powiedziała mi po kilku tygodniach — najpierw ją wyrzuciłam. Ale prawdziwy problem cały czas siedział u mnie na kanapie, w dresach. W końcu odetchnęłam po latach. Teraz — tylko do przodu.
Oto jak jedno zdanie, wypowiedziane twardym głosem — „Macie dziesięć minut” — zmieniło jej życie. Czasem, by zrobić miejsce na szczęście, trzeba wynieść śmieci. choćby jeżeli te „śmieci” noszą nazwisko twojego męża.