Maska dobroci: prawda o teściowej

newsempire24.com 3 dni temu

Zawsze wierzyłam, iż moja teściowa, Halina Stanisławówna, darzy mnie ciepłem i troską. Wydawała się uosobieniem dobroci — uśmiechała się, przytulała na powitanie, nazywała mnie „córeczką”. Ale jeden przypadek zdarł z niej maskę, i ujrzałam jej prawdziwe oblicze — chłodne, pełne pogardy.

Mój mąż, Tomasz, był wojskowym, a nasze życie przypominało wędrówkę. Przeprowadzaliśmy się z garnizonu do garnizonu, od południowych równin po północne lasy. Rodzina Tomasza mieszkała w odległym Lublinie, więc spotkania z nimi były rzadkie, ale serdeczne. Gościliśmy u teściowej, ona przyjeżdżała do nas. Za każdym razem cieszyłam się jej odwiedzinami, myśląc, iż między nami panuje wzajemne zrozumienie.

Kiedy Halina Stanisławówna przyjeżdżała, przejmowała całe gospodarstwo. Gotowała aromatyczne bigosy, szorowała podłogi do blasku, przestawiała naczynia po swojemu. Dziwiło mnie to lekko, ale tłumaczyłam to jej chęcią pomocy. Pewnego razu umyłam talerze po kolacji, a godzinę później zastałam ją, gdy myła je ponownie. Spytałam, o co chodzi, starając się nie okazać urazy. „Otworzyłam okno, kurz z ulicy wpadł”, odparła z lekkim uśmiechem. Skinęłam głową, ale w duszy zrodziła się wątpliwość. Od tamtej pory zawsze przepłukiwała naczynia po mnie, jakby moje ręce zostawiały na nich coś nieczystego.

Gdy urodziła się nasza córeczka, Zosia, pochłonęły mnie troska o nią. W pierwszych miesiącach kąpałam ją w małej wanience, ale gdy podrosła, wanienka trafiła do schowka na strychu naszego wynajmowanego mieszkania w Krakowie. Przykryłam ją starymi rzeczami — pudłami z ubraniami, zapomnianymi zabawkami — i zupełnie o niej zapomniałam.

Minął rok. Nastała przenikliwa jesień, czas wyciągać ciepłe buty. Wdrapałam się na strych, rozgrzebując stosy, i natknęłam się na stary foliowy worek wepchnięty w kąt. W środku leżał plik listów. Ciekawość wzięła górę — wyciągnęłam jeden, potem drugi. Adresatem był służbowy adres Tomasza. Pisała jego matka. Rozwinęłam kartkę, a krew ścięła mi się w żyłach.

Halina Stanisławówna wylewała w listach jad. Nazywała mnie nieudolną gospodynią, pisała, iż mdli ją przebywanie ze mną w jednej kuchni, iż musi poprawiać wszystko za mną — od sprzątania po pranie. „Głupia, niewykształcona dziewczyna”, tak o mnie mówiła, przywołując fakt, iż rzuciłam studia na trzecim roku. Najgorsze było czytanie, iż według niej „wczepiłam się w jej syna jak kleszcz”, i iż Zosia nie jest jego córką, tylko „przypadkowym dzieckiem”. Każde słowo ciąło jak bat. Stałam, drżąc, niezdolna uwierzyć. Jak mogła? Uśmiechać mi się w twarz, przytulać, pić herbatę przy wspólnym stole — i pisać takie rzeczy za moimi plecami? A Tomasz… Czytał to. I zachował. Po co?

Świat nagle się zachwiał. Nie wiedziałam, co robić. Chciałam wpaść do męża z krzykiem, cisnąć mu te listy w twarz, żądać wyjaśnień. Ale coś we mnie mnie powstrzymało. Awantura mogła zniszczyć wszystko — naszą rodzinę, nasze kruche życie. Wzięłam głęboki oddech, zebrałam listy z powrotem do worka i odłożyłam je na miejsce. Wieczorem, starając się mówić spokojnie, poprosiłam Tomasza, by przyniósł buty ze strychu. Skinął głową, niczego nie podejrzewając. Śledziłam go kątem oka, serce tłukło mi się w piersi. Wyciągnął pudła, a potem usłyszałam szelest worka. Tomasz zastygł na sekundę, po czym gwałtownie wsunął go za pazuchę i wyszedł. Gdzie go podział? Schował? Spalił? Nigdy się nie dowiedziałam.

Od tamtego dnia patrzyłam na teściową inaczej. Jej uśmiechy wydawały mi się zatrute, a słowa — fałszywe. ale milczałam. Dla Zosi, dla naszej rodziny, grałam rolę kochającej synowej, choć w duszy wszystko krzyczało z bólu i zdrady.

Idź do oryginalnego materiału