Dzisiaj w moim dzienniku chcę zapisać historię, która wciąż boli, ale też daje siłę. To opowieść o nas, o naszych marzeniach i o tym, jak życie potrafi je przewartościować w jednej chwili.
Barbara i Wojciech, mieszkający w malowniczym miasteczku pod Szczecinem, wreszcie spełnili swoje największe pragnienie. Latami oszczędzali, odmawiając sobie choćby drobnych przyjemności, sprzedając przetwory z działki i dorabiając po godzinach. Łączył ich jeden cel: kupić solidny samochód i wyruszyć w podróż, o której marzyli od dnia ślubu.
I wreszcie się udało! W garażu obok wysłużonego Malucha stanął lśniący czarny SUV. Wojciech, promieniejący dumą, krążył wokół auta, delikatnie dotykając błyszczącego lakieru, jakby bał się, iż sen może się rozwiać. Barbara siedziała na fotelu pasażera, z zamkniętymi oczami, wyobrażając sobie dalekie horyzonty, które razem mieli zobaczyć.
Trasa była zaplanowana co do kilometra. Wojciech obliczył zużycie paliwa, zaznaczył stacje benzynowe i pola namiotowe, rozpisując każdy dzień podróży. On zajął się techniczną stroną: drogą, serwisem auta, wyborem tras. Barbara przygotowała listę klimatycznych knajpek, gdzie mieli spróbować regionalnych przysmaków. Poznała każdą atrakcję po drodze – gdzie zrobić zdjęcie, co zwiedzić, które muzea odwiedzić. Ich przygotowania były idealne, jakby szykowali się do wyprawy życia.
O marzeniu nie mówili ani córce, ani zięciowi. To było ich własne, najskrytsze pragnienie, ich wspólny sekret. Po co wciągać w to dzieci?
Lato miało się ku końcu. Pozostało tylko dokończyć sezon na działce i można było ruszać w drogę. Tamtego dnia zamknęli domek: odcięli wodę, schowali narzędzia, zapakowali słoiki z przetworami, jabłka i marchew do bagażnika Malucha. Dwadzieścia kilometrów do miasta minęło w mgnieniu oka. Wojciech cicho nucił ulubioną piosenkę, a Barbara, z uśmiechem na twarzy, patrzyła przez okno, myśląc o nadchodzącej przygodzie.
Nagle nucenie urwało się. Wojciech kurczowo chwycił kierownicę, jego twarz zbladła, a on gwałtownie wcisnął hamulec. Samochód wpadł w poślizg, pas bezpieczeństwa wbił się Barbarze w klatkę piersiową. Wojciech osunął się bezwładnie na kierownicę. Ona zamarła, niezdolna do ruchu, aż w końcu rzuciła się ku niemu z krzykiem. Nie oddychał. Jej palce drżały, serce waliło, a umysł nie mógł pojąć, co się stało.
Barbara zadzwoniła po pogotowie, chwyciła butelkę wody, zmoczyła chusteczkę, próbując go ocucić. Ale nie reagował. Lekarze, którzy przyjechali po kilku minutach, potwierdzili najgorsze: Wojciech nie żyje. Mówili coś o sercu, ale słowa tonęły w pustce. Przyjechała policja, córka z zięciem. Zadawali pytania, składali kondolencje. Córka szlochała, a Barbara siedziała na przednim siedzeniu jak skamieniała, patrząc, jak zabierają ciało jej Wojtka.
Następne dni minęły jak we mgle. Poruszała się automatycznie: szła, dokąd ją prowadzono, robiła, co kazano, kiwała głową, gdy wymagano. Nie płakała – łzy zdawały się wyschnąć w środku. Jej dusza umarła razem z mężem, zostawiając tylko pustą skorupę zamkniętą w czterech ścianach mieszkania.
Tak minęło dziewięć dni, czterdzieści, trzy miesiące. Córka Kasia przychodziła, przynosiła zakupy, próbowała rozmawiać, ale Barbara milczała, oderwana od rzeczywistości jak widmo.
Pewnego dnia Kasia niespodziewanie spytała:
— Mamo, a czyje auto stoi w naszym garażu?
— Wojtek kupi… — zaczęła Barbara, ale głos się załamał.
Wtedy wspomnienia runęły jak lawina: zakup samochodu, euforia Wojtka, jego głośny śmiech, ich plany. Zabrakło jej oddechu, łzy paliły oczy. Zaczęła płakać, pierwszy raz od miesięcy, nie słysząc pytań córki: „Tata kupił? Kiedy? Dlaczego nic nie mówiliście? Za jakie pieniądze?” Pytania leciały jedno po drugim, ale Barbara nie mogła odpowiedzieć – szlochała w niekontrolowany sposób, uświadamiając sobie, iż już nigdy nie zobaczy jego uśmiechu, nie usłyszy głosu, nie poczuje ciepła jego dłoni.
Płakała cały dzień i prawie całą noc. Zasnęła nad ranem, a gdy się obudziła, zrozumiała: trzeba żyć dalej. Bez niego. To będzie trudne, niemal niemożliwe, ale musi.
Nadchodząca wiosna skłoniła Barbarę do wyjazdu na działkę. Może z przyzwyczajenia, a może po to, by zająć czymś ręce i nie utonąć w pustce. W plecaku Wojtka – którego nie tkW plecaku Wojtka – którego nie tknięła od tamtego dnia – znalazła znaną teczkę, czarną, zniszczoną na rogach, a w niej ich wspólne marzenia.