**Mamo, nie wyjeżdżaj**
Po kolacji Mama usiadła obok siedmioletniego Wojtka i objęła go za ramiona. Chłopiec zesztywniał. Ostatnim razem, gdy tak się zachowywała, powiedziała, iż wyjedzie na kilka dni w delegację, a on zostanie u jej przyjaciółki, cioci Hani. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, iż ciocia Hania miała córkę Kasię, okropnie wredną i zarozumiałą. Ciągle skarżyła się na niego i przezywała malcem.
— Znowu jedziesz w delegację? Nie chcę do cioci Hani. Tam jest ta wredna Kasia — oznajmił Wojtek, patrząc na mamę.
Mama się uśmiechnęła i pogładziła jego jeżykowate włosy. Chłopiec nabrał odwagi.
— Mamo, proszę, weź mnie ze sobą — zaczął błagać.
— Nie mogę. Będę zajęta całe dnie. Co ty tam będziesz robił sam? — Wstała z kanapy i nerwowo zaczęła chodzić po pokoju.
— Sama mówiłaś, iż jestem już duży. Nie chcę do cioci Hani z Kasią. Mogę zostać sam?
— Przestań marudzić! — warknęła na niego mama. — Jesteś za mały, żeby mieszkać sam. A co, jeżeli coś się stanie? jeżeli nie chcesz do cioci Hani, zawiozę cię do babci.
— Do Krakowa? — ucieszył się Wojtek, a jego oczy zabłysły radością.
— Nie, zawiozę cię do drugiej babci, mamy twojego taty.
Dla Wojtka była to nowość — okazało się, iż miał jeszcze jedną babcię. Nigdy jej nie widział.
— Nie chcę — powiedział na wszelki wypadek.
— A ja cię nie pytam. Pakuj podręczniki i wszystko, co chcesz zabrać. Ja w tym czasie spakuję twoje rzeczy.
Serduszko Wojtka zabiło niespokojnie. Ostatnim razem, gdy mama odwoziła go do cioci Hani, nie zabierał ze sobą żadnych rzeczy. To znaczyło, iż mama wyjeżdża na długo.
— Nie chcę nigdzie jechać z rzeczami. Mogę pojechać z tobą? — zaczął marudzić.
— Przestań! Mężczyźni nie płaczą.
— Jestem dzieckiem, nie mężczyzną — szlochał Wojtek.
Rano ubierał się powoli, mając nadzieję, iż mama zmieni zdanie i nigdzie nie pojedzie, albo iż straci cierpliwość i pozwoli mu zostać w domu. Mama nakrzyczała na niego, iż już czeka na nich taksówka i przez niego nie zdążą zjeść śniadania.
Jechali taksówką przez całe miasto, potem długo wjeżdżali windą. Wojtek śledził cyfry na wyświetlaczu. Winda zatrzymała się na jedenastym piętrze, drzwi się otworzyły, a mama popchnęła go w stronę metalowych drzwi.
Na dzwonek otworzyła kobieta zupełnie nieprzypominająca babci. Miała na sobie długi czerwony szlafrok ze złotymi rajskimi ptakami, a na głowie wysoką fryzurę. Patrzyła na Wojtka, krzywiąc się z obrzydzeniem, jakby zobaczyła szczura. Mama zawsze piszczała na widok szczurów. Ta kobieta nie piszczała, ale jej spojrzenie nie wróżyło nic dobrego.
Zwykle dorośli mówili przy powitaniu: „Kto to do nas przyszedł?” „Czyj to taki śliczny chłopczyk?” Ta kobieta nie powiedziała nic podobnego, tylko patrzyła raz na Wojtka, raz na mamę.
— Dzień dobry, pani Małgorzato. Dziękuję, iż zgodziła się pani wziąć Wojtka. Oto jego ubrania. Napisałam, jaki ma tryb dnia, co lubi jeść, adres szkoły…
— Kiedy wrócisz z tej swojej… — „babcia” prychnęła — delegacji? — Jej głos był niski i chrapliwy, jak u mężczyzny.
„Może to przebrany mężczyzna?” — pomyślał Wojtek.
— Za tydzień, może wcześniej — odpowiedziała mama.
Serce Wojtka opadło. Podniósł na nią oczy pełne urazy, zdziwienia i łez.
— Nie wyjeżdżaj. Mamusiu, weź mnie ze sobą — podjął ostatnią próbę, chwytając jej płaszcz.
Dłonie „babci” boleśnie ścisnęły jego ramiona. Z zaskoczenia Wojtek wypuścił płaszcz mamy. Mama natychmiast zamknęła za sobą drzwi. Chłopiec zaczął krzyczeć, wołać ją, szarpać klamkę.
— Nie wrzeszcz! Oślepiłeś mnie — powiedziała „babcia” i puściła jego ramiona. — Dosyć tej histerii. Rozbieraj się. Mam nadzieję, iż twoja mama nie zapomniała twoich kapci? Nie zamierzam wydawać na ciebie pieniędzy. Mam małą emeryturę. — Wypłynęła z przedpokoju, zostawiając Wojtka samego.
Było mu gorąco, ale z uporu nie rozbierał się. Przysiadł na piętach i oparł się plecami o drzwi. Ale nogi gwałtownie mu zdrętwiały. Wojtek wstał i rozpinał kurtkę. Nie sięgał do wieszaka, więc położył ją na szafce na buty. Rozsunął suwak torby i zobaczył swoje kapcie. Przypomniały mu dom, mamę, i Wojtek wybuchnął płaczem.
Gdy, wypłakawszy się, wszedł do kuchni, „babcia” siedziała przy stole i paliła. Wojtek szeroko otworzył oczy, bo nigdy nie widział, żeby babcie paliły.
— Nazywam się Małgorzata Weronikówna. Dasz radę to wymówić? — Machnęła ręką. — Mów mi po prostu Gosia.
Zgasiła papierosa w popielniczce, jakby miażdżyła karalucha, i zakaszlała. W jej piersi coś chrzęściło i bulgotało.
Ile czasu spędził u Gosi? Wydawało mu się, iż całą wieczność. Rzadko rozmawiali. Kilka razy zawiozła go do szkoły, potem jeździł sam. Palila, całe dnie oglądała telewizję.
Pewnego dnia Wojtek wrócił ze szkoły i zobaczył w przedpokoju torbę ze swoimi rzeczami.
— Mama wróciła? — ucieszył się.
— Nie.
Następnego ranka Gosia zawiozła Wojtka do dwupiętrowego budynku, podobnego do dużego przedszkola. Nie zdążył przeczytać nazwy na tablicy nad wejściem. Pocił się, siedząc na korytarzu, podczas gdy Gosia rozmawiała w gabinecie z dyrektorką.
Potem wyszła i odeszła, nie patrząc na niego. Dyrektorka wzięła Wojtka za rękę i poprowadziła długim korytarzem. Zza każdego drzwi słychać było dziecięce głosy. Weszli na drugie piętro i do dużego pokoju, gdzie w dwóch rzędach stało dziesięć łóżek.
Dyrektorka pokazała mu jego łóżko i wyszła. Zanim Wojtek zdążył się oswoić, do pokoju wWojtek zamknął oczy i poczuł, jak drobna rączka jego synka zaciska się wokół jego palca, a wtedy zrozumiał, iż jedynym sposobem, by przerwać ten łańcuch bólu, jest nauczyć go miłości, której sam nigdy nie otrzymał.