„Mamo, nie wyjeżdżaj”
Po kolacji Mama usiadła obok i objęła siedmioletniego Krzysia za ramiona. Chłopiec zesztywniał. Ostatnio, gdy tak robiła, powiedziała, iż wyjeżdża na kilka dni w delegację, a on zostanie u jej przyjaciółki, cioci Hani. Nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie to, iż ciocia Hania miała córkę Basię, straszną złośnicę i zarozumialcę. Ciągle skarżyła się na niego i wyzywała od maluchów.
— Znowu jedziesz w delegację? Nie chcę do cioci Hani. Tam jest ta wredna Basia — oznajmił Krzyś, patrząc na mamę.
Mama uśmiechnęła się i pogłaskała go po jeżyku włosów. Krzysiu nabrał odwagi.
— Mamo, proszę, zabierz mnie ze sobą — błagał.
— Nie mogę. Będę zajęta całe dnie. Co ty tam będziesz robił sam? — Wstała z kanapy i zaczęła nerwowo chodzić po pokoju.
— Sama mówiłaś, iż jestem już duży. Nie chcę do cioci Hani z Basią. Mogę zostać sam?
— Przestań jęczeć! — ostro nakrzyczała na niego. — Jesteś za mały, żeby zostawać sam. A jeżeli coś się stanie? Nie chcesz do cioci Hani, zawiozę cię do babci.
— Do Krakowa? — ucieszył się Krzyś, a jego oczy zabłysły radością.
— Nie, zawiozę cię do innej babci, mamy twojego taty.
Dla Krzysia była to nowina, iż ma jeszcze jedną babcię. Nigdy jej nie widział.
— Nie chcę — powiedział na wszelki wypadek.
— A ja cię nie pytam. Pakuj podręczniki i wszystko, co chcesz zabrać. Ja tymczasem spakuję twoje rzeczy.
Serce Krzysia zabiło niespokojnie. Ostatnio, gdy mama zabierała go do cioci Hani, nie pakował żadnych rzeczy. Znaczy, mama wyjeżdża na długo.
— Nie chcę nigdzie jechać z rzeczami. Mogę pojechać z tobą? — zaczął marudzić.
— Przestań! Mężczyźni nie płaczą.
— Jestem dzieckiem, nie mężczyzną — szlochał Krzyś.
Rano ubierał się powoli, licząc, iż mama zmieni zdanie albo straci cierpliwość i pozwoli mu zostać w domu. Mama nakrzyczała na niego, iż już czeka na nich taksówka i przez niego nie zdążą zjeść śniadania.
Jechali taksówką przez całe miasto, potem długo wjeżdżali windą. Krzyś śledził numery na wyświetlaczu. Wind zatrzymała się na jedenastym piętrze, drzwi się otworzyły, a mama popchnęła go w stronę metalowych drzwi.
Na dzwonek otworzyła kobieta zupełnie niepodobna do babci. Miała na sobie długi czerwony szlafrok ze złotymi rajskimi ptakami, a na głowie wysoką fryzurę. Patrzyła na Krzysia, krzywiąc się z obrzydzeniem, jakby zobaczyła szczura. Mama zawsze piszczała na widok szczurów. Ta kobieta nie piszczała, ale jej wzrok nie wróżył niczego dobrego.
Zwykle dorośli mówili na powitanie: „Kto to do nas przyszedł?” albo „Czyj to taki śliczny chłopczyk?” Ona nie powiedziała nic podobnego, tylko patrzyła raz na Krzysia, raz na mamę.
— Dzień dobry, pani Małgorzato. Dziękuję, iż zgodziła się pani wziąć Krzysia. Oto jego ubrania. Napisałam, jaki ma tryb dnia, co lubi jeść, adres szkoły…
— Kiedy wrócisz z tej… — „babcia” prychnęła — delegacji? Miała niski, chrapliwy głos, jak mężczyzna.
„Może to przebrany mężczyzna?” — pomyślał Krzyś.
— Za tydzień, może wcześniej — powiedziała mama.
Serce Krzysia opadło. Spojrzał na mamę oczami pełnymi żalu, zdziwienia i łez.
— Nie odjeżdżaj. Mamusiu, zabierz mnie ze sobą — podjął ostatnią próbę, chwytając jej płaszcz.
Dłonie „babci” boleśnie ścisnęły jego ramiona. Z zaskoczenia Krzyś puścił płaszcz mamy. Mama natychmiast zamknęła za sobą drzwi. Chłopiec zaczął krzyczeć, wołać ją, szarpać klamkę.
— Nie wrzeszcz! Ogluchłaś mnie — powiedziała „babcia” i puściła jego ramiona. — Dość tej histerii. Rozbieraj się. Mam nadzieję, iż twoja matka nie zapomniała spakować twoich kapci. Nie zamierzam wydawać na ciebie pieniędzy. Mam małą emeryturę. — Wypłynęła z przedpokoju, zostawiając Krzysia samego.
Było mu gorąco, ale z uporu nie rozbierał się. Przysiadł na piętach i oparł się plecami o drzwi. Nogi gwałtownie mu zdrętwiały. Wstał, rozpiął kurtkę. Nie sięgał do wieszaka, więc położył ją na szafce. Otworzył torbę i zobaczył swoje kapcie. Przypomniały mu dom i mamę, i Krzyś wybuchnął płaczem.
Gdy wszedł do kuchni, „babcia” siedziała przy stole i paliła. Krzyś wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami, bo nigdy nie widział, żeby babcie paliły.
— Nazywam się Małgorzata. Dasz radę to wymówić? — Machnęła ręką. — Mów mi po prostu Gosia.
Zgasiła papierosa w popielniczce, jakby miażdżyła karalucha, i zakaszlała. W jej klatce piersiowej coś rzęziło i bulgotało.
Jak długo mieszkał u Gosi? Wydawało mu się, iż całą wieczność. Rzadko rozmawiali. Kilka razy zawiozła go do szkoły, potem jeździł sam. Palila, całe dnie oglądała telewizję.
Pewnego dnia wrócił ze szkoły i zobaczył w przedpokoju torbę ze swoimi rzeczami.
— Mama wróciła? — ucieszył się.
— Nie.
Następnego ranka Gosia zawiozła Krzysia do dwupiętrowego budynku, przypominającego duże przedszkole. Nie zdążył przeczytać nazwy nad wejściem. Pocił się, siedząc na korytarzu, podczas gdy Gosia rozmawiała w gabinecie z dyrektorką.
Potem wyszła i odeszła, choćby na niego nie spojrzawszy. Dyrektorka wzięła Krzysia za rękę i poprowadziła długim korytarzem. Zza każdej drzwi dobiegały dziecięce głosy. Weszli na drugie piętro do dużej sali, gdzie w dwóch rzędach stało dziesięć łóżek.
Dyrektorka wskazała mu jego łóżko i wyszła. Zanim Krzyś się zorientował, do sali weszło czterech chłopców. Dwóch było znacznie starszych od niego. Ośmioro oczu wpatrywało się w niego.
„Ale w głębi serca, gdy patrzył na uśmiech swojego syna, poczuł, iż chciałby, by jego własna matka mogła zobaczyć, jakim stał się człowiekiem, i by wiedziała, iż choć nie zapomniał, to jednak przestał już nienawidzić.”