Mamo, nie odjeżdżaj!

newsempire24.com 7 godzin temu

„Mamo, nie odchodź”

Po kolacji mama usiadła obok siedmioletniego Krzysia i objęła go za ramiona. Chłopiec zesztywniał. Ostatnio, gdy tak zrobiła, powiedziała, iż wyjeżdża na kilka dni w delegację, a on zostanie u jej przyjaciółki, cioci Hani. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, iż ciocia Hania miała córkę Martę, okropnie wredną i zarozumiałą. Ciągle donosiła na niego i przezywała go malochem.

— Znowu jedziesz w delegację? Nie chcę do cioci Hani. Tam jest ta wredna Marta — oznajmił Krzyś, patrząc na mamę.

Mama uśmiechnęła się i pogłaskała go po krótkich, nastroszonych włosach. Chłopiec ośmielił się.

— Mamo, proszę, zabierz mnie ze sobą — zaczął błagać.

— Nie mogę. Będę zajęta przez całe dnie. Co ty tam będziesz robił sam? — Wstała z kanapy i nerwowo zaczęła krążyć po pokoju.

— Sama mówiłaś, iż jestem już duży. Nie chcę do cioci Hani z Martą. Mogę zostać sam?

— Przestań marudzić! — ostro na niego nakrzyczała. — Jesteś za mały, żeby mieszkać sam. A jeżeli coś się stanie? Jak nie chcesz do cioci Hani, to zawiozę cię do babci.

— Do Poznania? — ucieszył się Krzyś, a jego oczy zabłysły radością.

— Nie, zawiozę cię do innej babci, matki twojego taty.

Dla chłopca było to nowością, iż w ogóle miał jeszcze jedną babcię. Nigdy jej nie widział.

— Nie chcę — powiedział, dla pewności.

— A ja cię nie pytam. Pakuj podręczniki i wszystko, co chcesz ze sobą zabrać. Ja tymczasem spakuję twoje rzeczy.

Serce Krzysia zabiło mocniej. Ostatnio, gdy mama zabierała go do cioci Hani, nie zabierał ze sobą żadnych ubrań. Czyli tym razem wyjeżdża na długo.

— Nie chcę nigdzie jechać z rzeczami. Mogę pojechać z tobą? — zaczął marudzić.

— Przestań! Mężczyźni nie płaczą.

— Jestem dzieckiem, a nie mężczyzną — szlochał Krzyś.

Rano ubierał się powoli, licząc, iż mama zmieni zdanie i nigdzie nie pojedzie, albo iż straci cierpliwość i pozwoli mu zostać w domu. Mama nakrzyczała na niego, iż już czeka na nich taksówka i przez niego nie zdążą zjeść śniadania.

Jechali przez całe miasto, potem długo wjeżdżali windą. Krzyś śledził liczby na wyświetlaczu. Wind zatrzymała się na jedenastym piętrze, drzwi się otworzyły, a mama popchnęła go w stronę metalowych drzwi.

Na dzwonek otworzyła kobieta wcale nie przypominająca babci. Miała na sobie długi czerwony szlafrok ze złotymi rajskimi ptakami, a na głowie wysoką fryzurę. Patrzyła na Krzysia, krzywiąc się z obrzydzeniem, jakby zobaczyła szczura. Mama zawsze piszczała na widok myszy. Ta kobieta nie piszczała, ale jej wzrok nie wróżył nic dobrego.

Zwykle dorośli mówili: „Kto to do nas przyszedł?” lub „Czyj to taki śliczny chłopczyk?”. Ta kobieta nic takiego nie powiedziała, tylko patrzyła to na niego, to na mamę.

— Dzień dobry, pani Małgorzato. Dziękuję, iż zgodziła się pani zaopiekować Krzysiem. Oto jego ubrania. Napisałam, jaki ma tryb dnia, co lubi jeść, adres szkoły…

— Kiedy wrócisz z tej… — „babcia” prychnęła — delegacji? Miała niski, chrapliwy głos, jak u mężczyzny.

„Może to przebrany facet?” — pomyślał Krzyś.

— Za tydzień, może wcześniej — odpowiedziała mama.
Serce Krzysia zamarło. Spojrzał na mamę oczami pełnymi żalu, zdziwienia i łez.

— Nie odchodź. Mamo, zabierz mnie ze sobą — podjął ostatnią próbę, chwytając ją za płaszcz.

Dłonie „babci” boleśnie ścisnęły jego ramiona. Z zaskoczenia Krzyś puścił płaszcz. Mama natychmiast zamknęła za sobą drzwi. Chłopiec zaczął krzyczeć, wołać ją, szarpać klamkę.

— Nie drzyj się! Ogłuszyłeś mnie — powiedziała „babcia” i puściła jego ramiona. — Dość tej histerii. Rozbieraj się. Mam nadzieję, iż twoja mama nie zapomniała twoich kapci? Nie zamierzam wydawać na ciebie pieniędzy. Mam małą emeryturę. — Wypłynęła z przedpokoju, zostawiając Krzysia samego.

Było mu gorąco, ale z uporu nie zdejmował kurtki. Przysiadł na kucaki, opierając się plecami o drzwi. Ale nogi gwałtownie mu zdrętwiały. Wstał i rozpiął kurtkę. Nie sięgał do wieszaka, więc położył ją na szafce w przedpokoju. Otworzył torbę i zobaczył swoje kapcie. Przypomniały mu dom, mamę, i rozpłakał się.

Gdy po wypłakaniu się wszedł do kuchni, „babcia” siedziała przy stole i paliła papierosa. Krzyś wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami, bo nigdy nie widział, żeby babcie paliły.

— Nazywam się Małgorzata Weronikówna. Dasz radę to wymówić? — Machnęła ręką. — Mów mi po prostu Gosia.

Zgasiła papierosa w popielniczce, jakby miażdżyła karalucha, i zakaszlała. W jej piersi coś chrzęściło i bulgotało.

Ile czasu spędził u Gosi? Wydawało mu się, iż całą wieczność. Rzadko rozmawiali. Kilka razy zawiozła go do szkoły, potem jeździł sam. PalMinęły lata, Krzyś stał się dorosły, ale tamten dzień, gdy mama zamknęła za sobą drzwi, zawsze zostanie w nim jak niezagojona rana.

Idź do oryginalnego materiału