Mamo, nie odchodź!

newsempire24.com 8 godzin temu

**Mamo, nie wyjeżdżaj**

Po kolacji mama usiadła obok i objęła siedmioletniego Krzysia za ramiona. Chłopiec zesztywniał. Ostatnio, gdy tak zrobiła, powiedziała, iż wyjeżdża na kilka dni w delegację, a on zostanie u jej przyjaciółki, cioci Hani. Problem w tym, iż ciocia Hania miała córkę Elżunię, straszną złośnicę i zarozumialcę. Ciągle skarżyła się na niego i przezywała malcem.

– Znowu jedziesz w delegację? Nie chcę do cioci Hani. Tam Elżunia jest okropna – oznajmił Krzyś i spojrzał na mamę.

Mama uśmiechnęła się i pogłaskała go po włosach, krótko ostrzyżonych na jeża. Chłopiec ośmielił się.

– Mamo, proszę, zabierz mnie ze sobą – zaczął błagać.

– Nie mogę. Będę zajęta całe dnie. Co ty tam będziesz robił sam? – Wstała z kanapy i nerwowo przeszła się po pokoju.

– Sama mówiłaś, iż jestem już duży. Nie chcę do cioci Hani z Elżunią. Mogę zostać sam?

– Przestań marudzić! – zirytowała się mama. – Jesteś za mały, żeby mieszkać sam. A co, jeżeli coś się stanie? jeżeli nie chcesz iść do cioci Hani, zawiozę cię do babci.

– Do Krakowa? – ucieszył się Krzyś, a jego oczy zabłysły radością.

– Nie, zawiozę cię do innej babci, mamy twojego taty.

Dla Krzisia była to nowina, iż w ogóle ma drugą babcię. Nigdy jej nie widział.

– Nie chcę – powiedział, na wszelki wypadek.

– Nie pytałam cię. Pakuj książki i rzeczy, które chcesz zabrać. Ja w międzyczasie spakuję twoje ubrania.

Serce Krzysia zabiło szybciej. Ostatnio, gdy mama zabierała go do cioci Hani, nie brał ze sobą żadnych ubrań. To znaczyło, iż mama wyjeżdża na długo.

– Nie chcę jechać z rzeczami. Mogę pojechać z tobą? – zaczął jęczeć.

– Przestań! Mężczyźni nie płaczą.

– Jestem dzieckiem, a nie mężczyzną – szlochał Krzyś.

Rano ubierał się powoli, licząc, iż mama zmieni zdanie albo straci cierpliwość i pozwoli mu zostać. Krzyczała, iż taksówka już na nich czeka, a przez niego nie zdążą zjeść śniadania.

Jechali przez całe miasto, potem długo wjeżdżali windą. Krzyś śledził cyfry na wyświetlaczu. Wind zatrzymała się na jedenastym piętrze, drzwi się otworzyły, a mama popchnęła go w stronę metalowych drzwi.

Na dzwonek otworzyła kobieta wcale nie przypominająca babci. Miała na sobie długi czerwony szlafrok ze złotymi ptakami rajskimi, a na głowie wysoką fryzurę. Patrzyła na Krzysia z wykrzywionymi z niesmakiem ustami, jakby zobaczyła szczura. Mama zawsze piszczała na widok szczurów. Ta kobieta nie piszczała, ale jej wzrok nie wróżył nic dobrego.

Zwykle dorośli mówili: „Kto to do nas przyszedł?” albo „Jaki śliczny chłopiec!”. Ta kobieta nie powiedziała nic podobnego, tylko patrzyła raz na Krzysia, raz na mamę.

– Dzień dobry, pani Marcelino. Dziękuję, iż zgodziła się pani zaopiekować Krzysiem. Oto jego ubrania. Napisałam, jaki ma plan dnia, co lubi jeść, adres szkoły…

– Kiedy wrócisz z tej… – „babcia” prychnęła – delegacji? – Miała niski, chrapliwy głos, jak u mężczyzny.

„Może to przebrany facet?” – pomyślał Krzyś.

– Za tydzień, może wcześniej – odpowiedziała mama.
Serce Krzysia opadło. Podniósł na nią oczy pełne obrazy, zdziwienia i łez.

– Nie wyjeżdżaj. Mamo, zabierz mnie ze sobą – podjął ostatnią próbę, chwytając ją za płaszcz.

Dłonie „babci” boleśnie ścisnęły jego ramiona. Z zaskoczenia Krzyś puścił płaszcz mamy. Ona natychmiast zatrzasnęła drzwi. Chłopiec krzyczał, wołał ją, szarpał klamkę.

– Nie drzyj się! – warknęła „babcia”, puszczając jego ramiona. – Dosyć tych histerii. Rozbieraj się. Mam nadzieję, iż twoja mama nie zapomniała twoich kapci. Nie zamierzam wydawać na ciebie pieniędzy. Mam małą emeryturę. – Wypłynęła z przedpokoju, zostawiając Krzysia samego.

Było mu gorąco, ale z uporu nie rozbierał się. Przysiadł na podłodze, opierając się plecami o drzwi. Ale nogi gwałtownie mu zdrętwiały. Wstał i rozpiął kurtkę. Nie sięgał do wieszaka, więc położył ją na szafce w przedpokoju. Otworzył torbę i zobaczył swoje kapcie. Przypomniały mu dom, mamę, i rozpłakał się.

Gdy wszedł do kuchni, „babcia” siedziała przy stole i paliła papierosa. Krzyś wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami, bo nigdy nie widział, żeby babcie paliły.

– Nazywam się Marcelina Witoldowna. Dasz radę to wymówić? – Machnęła ręką. – Mów mi po prostu Marcela.

Zgasiła papierosa w popielniczce, jakby miażdżyła karalucha, i zakaszlała. W jej piersi coś rzęziło i bulgotało.

Ile czasu mieszkał u Marceli? Wydawało mu się, iż całą wieczność. Rzadko rozmawiali. Parę razy zawiozła go do szkoły, potem jeździł sam. Całe dnie paliła i oglądała telewizję.

Pewnego dnia Krzyś wrócił ze szkoły i zobaczył w przedpokoju torbę ze swoimi rzeczami.

– Mama wróciła? – ucieszył się.

– Nie.

Następnego ranka Marcela zawiozła go do dwupiętrowego budynku, przypominającego duże przedszkole. Nie zdążył przeczytać nazwy nad wejściem. Pocił się, siedząc na korytarzu, podczas gdy ona rozmawiała z dyrektorką.

Potem wyszła i odeszła, nie patrząc na niego. Dyrektorka wzięła Krzysia za rękę i poprowadziła długim korytarzem. Zza każdego drzwi słychać było dziecięce głosy. Weszli na drugie piętro do dużej sali, w której stało dziesięć łóżek w rzędach.

Pokazała mu jego łóżko i wyszła. Zanim się obejrzał, do sali weszło czterech chłopców. Dwóch było znacznie starszych. Cztery pary oczu wpatrywały się w niego.

– Nowy, jak się nazywasz? – zapytał najstarszy.

– Matkę pozbawili praw czy przejechała ją ciężarówkaKrzyś zamknął oczy, przytulił się do swojego syna i po raz pierwszy od lat poczuł, iż choć przeszłości nie da się naprawić, to przyszłość wciąż można wypełnić ciepłem i miłością.

Idź do oryginalnego materiału