**Dziennik Walentyny**
Poznałam przyszłego męża zupełnie przypadkiem. Zaspałam na egzamin, a kiedy dobiegłam do przystanku, tramwaj odjechał mi przed nosem.
– No, świetnie! – warknęłam, tupiąc ze złości. – Teraz na pewno się spóźnię.
– Dziewczyno, dokąd się spieszy? – Obok zatrzymał się chłopak na rowerze. – Mogę ci podwieźć.
– Na rowerze? Żartujesz? – odparłam zirytowana.
– No co? Lepiej niż na piechotę. Albo czekaj na tramwaj. Kto wie, kiedy przyjedzie. – Patrzył na mnie wyczekująco.
Telefonów komórkowych jeszcze nie było, automaty rzadko działały, a taksówek nie dało się złapać na ulicy. Cóż, nie miałam nic do stracenia.
– Będzie szybciej niż tramwajem, skrótami przez podwórka – dodał, jakby wyczuwając moje wahanie.
Przygryzłam wargę, ale czas uciekał. Podeszłam do roweru i usiadłam bokiem na bagażniku.
– Trzymaj się mocno – powiedział, odpychając się od krawężnika. Rower zachwiał się, a ja już chciałam zeskoczyć, ale nabrał prędkości i jechał równiej. W dziesięć minut byliśmy pod uczelnią medyczną. Zeskoczyłam, widząc krople potu na jego skroniach.
– Dzięki – powiedziałam. – Ciężko było?
– Troszkę – przyznał szczerze. – Jak masz na imię? – Stał oparty o rower, a nasze twarze znalazły się na jednym poziomie.
– Walentyna, a ty?
– Krzysztof. Powodzenia na egzaminie! – Odjechał, a ja pobiegłam do sali.
Kiedy dotarłam, kilku studentów już wchodziło. Reszta wkuwała notatki, opierając się plecami o ściany. Próbowałam się uspokoić po tej szalonej przejażdżce. Drzwi otworzyły się, wypuszczając zadowolonego Darka z głupawym uśmiechem.
– Piątka? – spytałam.
– Czwórka! – odparł radośnie, machając indeksem.
– Następny! – wyjrzała techniczka. Dlaczego wpatrywała się we mnie? – Wychodzi jeden, wchodzi kolejny. Nie będę wołać – dodała i zniknęła.
Wzięłam głęboki oddech i weszłam. Wybrałam losowy bilet i od razu poczułam ulgę – znałam odpowiedzi.
– Numer? – spytała techniczka.
– Trzynasty.
– Kartkę i przygotuj się. Kto gotowy? – Spojrzała na pozostałych.
– Ja – wyrzuciłam z siebie.
Jej starannie narysowana brew uniosła się.
– Pewna? Może…
– Tak – przerwałam.
Profesor skinął głową, a ja podeszłam do jego stołu.
– No i? – spytała koleżanka, kiedy wyszłam.
– Świetnie! – ledwie powstrzymywałam euforię.
– U kogo?
– U profesora. Miał dziś dobry humor – dodałam, schodząc po metalowych schodach, stukając obcasami.
Na zewnątrz zobaczyłam Krzysztofa. Czekał na mnie z rowerem.
– Nie odjechałeś?
– Chciałem usłyszeć, jak poszło.
– Świetnie! – uśmiechnęłam się.
– Jedziemy?
– Dokąd? – zaskoczyło mnie to.
Nie planowałam dziś nauki, ale też nie wybierałam się z nieznajomym.
– Gdzie chcesz. Możemy popływać łódką, do kina albo po prostu pochodzić.
– Nie pracujesz?
– Mam jeszcze tydzień urlopu – odparł.
Pływałam łódką, poszliśmy do kawiarni, potem do kina. Kiedy żegnaliśmy się pod moim domem, już wiedziałam – zakochałam się.
– Gdzie byłaś? Już się martwiłam. Jak egzamin? – Mama wpadła na mnie zaraz po wejściu. – Nie czas na rozrywki. Oblejesz sesję, zostaniesz bez stypendium.
– Nie obleję – obiecałam.
Rok później wzięliśmy ślub. Krzysztof był starszy, już pracował. Wynajęliśmy małe, zaniedbane mieszkanie. Byliśmy tam szczęśliwi.
Półtora roku później jego ojciec zmarł na zawał w trakcie wykładu. Matka ledwo to przeżyła, tracąc chęć do życia. Bałam się o nią, więc Krzysztof zaproponował, byśmy się do niej wprowadzili. Zgodziłam się.
Wracałam z uczelni wcześniej, gotowałam obiady, sprzątałam. Kiedy wchodziła do kuchni, patrzyła na mnie, jakby nie wiedziała, kim jestem.
Powiedziałam mężowi o swoich obawach. Zabraliśmy ją do lekarza. Moje podejrzenia się potwierdziły – po stracie męża gwałtownie rozwijała się demencja. Rok później potrącił ją samochód. Wyszła po kefir, który mąż codziennie pił. Byliśmy w pracy.
Zostaliśmy sami w dużym mieszkaniu. Urodził się nasz syn, Paweł. Żyliśmy, kłóciliśmy się, godziliśmy, wychowywaliśmy go… aż nagle wszystko runęło.
Krzysztof odsuwał się ode mnie. Coraz częściej mówił, iż ożenił się z wysportowaną dziewczyną, a teraz jestem „grubą ropuchą”.
– Może dieta, siłownia? Zrób coś ze sobą. Manicure, nowa fryzura…
Wiedziałam, iż ma rację, ale bolało. On też się zestarzał, z brzuchem.
– Nie mogę sobie zrobić długich paznokci – tłumaczyłam. – Pracuję jako stomatolog.
Bałam się, iż ma kogoś innego. Ale wracał punktualnie, nie wyjeżdżał. A niepokój nie znikał.
W przeddzień jego urodzin spytałam, dla ilu osób mam przygotować stół.
– Nie mówiłem? W tym roku rezerwuję restaurację. Dyrektor zasugerował awans. Zaprosiłem go z żoną, nie mogę się skompromitować. Będzie tłum.
Zamarłam. Zawsze dobrze gotowałam, nigdy mnie nie zawiodłam. Ale nie protestowałam. To jego dzień. Przynajmniej nie spędzę całego dnia w kuchni. Ale niepokój wrócił – jak budząca się żmija.
Kupiłam nową sukienkę, zrobiłam fryzurę. Kiedyś rozpływałby się w komplementach, teraz tylko krótko mnie pochwalił.
W restauracji rzeczywiście było mnóstwo osób. Toast za toastem, prezenty. Dyrektor pogratulował awansu.
Zaczęły się tańce. Wymówiłam się zmęczeniem. Krzysztof zaprosił młodą dziewczynę. Wyszłam do toalety – duszno, od jedzenia i wina było mi gorąco.
Gdy zamknęłam się w kabinie, usłyszałam głosy:
– No, koleżanko, dajesz. Na oczach żony… Mówiłaś, iż gruba i brzydka, a całkiem sympatyczna. Nie rozwiedzie się, mają syna.
Walentyna otarła łzy, wzięła głęboki oddech i postanowiła, iż od dzisiaj jej życie będzie należało tylko do niej.