Mamo, jeżeli nie zaakceptujesz mojego wyboru, odejdę. Na zawsze…
Marek wszedł do wagonu podmiejskiej elektryczki i rozejrzał się. Wolnych miejsc było mnóstwo, mógł wybrać dowolne. Usiadł przy oknie. Co jakiś czas drzwi wagonu z hukiem odsuwały się na bok, wpuszczając nowych pasażerów.
Naprzeciwko niego usiadła para starszych małżonków. Kobieta zaszeleściła torebką, wyjęła dwie słodkie bułki i zaczęli jeść. W powietrzu rozniósł się apetyczny zapach świeżego pieczywa. Marek delikatnie odwrócił się do okna.
— Młodzieńcze, proszę bardzo — kobieta podała mu jedną z bułek.
— Dziękuję, nie trzeba — uśmiechnął się Marek.
— Proszę, proszę, jeszcze prawie dwie godziny jazdy.
Marek wziął podaną bułkę i odgryzł spory kęs. Jakże smaczna mu się wydała! Z głośników rozległ się skrzekliwy głos mężczyzny przerywany szumem: *„Odjazd pociągu za… minut… Pociąg jedzie do stacji… z pominięciem… Powtarzam…”*
— Młodzieńcze, co on powiedział? Które stacje omija? — zaniepokoiła się kobieta.
Marek wzruszył ramionami. Jechał do końcowej stacji, nie słuchał.
— Mówiłam ci, żeby jechać zwykłą elektryczką, ze wszystkimi przystankami. Nigdy mnie nie słuchasz! — zaczęła wymawiać mężowi. — Co teraz zrobimy? Będziemy musieli wysiąść wcześniej i czekać na następny pociąg…
Kobieta uspokoiła się dopiero wtedy, gdy mężczyzna z sąsiedniego rzędu powiedział, iż pociąg zatrzyma się na ich stacji. Kłótnia ucichła, Marek dojadł bułkę i patrzył przez okno na migające za szybą drzewa, promienie słońca przebijające się przez młode liście, stacje i miasta. W wagonie zrobiło się duszno, po plecach spływały mu krople potu pod grubym materiałem munduru.
Marek wyobrażał sobie, jak wraca do domu, jak cieszy się mama, jak stanie pod mocnym strumieniem prysznica… Tak bardzo chciał już być w domu, zdjąć znienawidzony mundur, włożyć dżinsy, koszulkę i adidasy, nie musieć myśleć o wczesnych pobudkach i apelach. Wydawało mu się, iż prześpi całą dobę na swoim miękkim kanapie, a rano znajdzie na kuchennym stole pod ściereczką stos rumianych racuszków, które zostawiła mu mama na śniadanie…
*„Ciekawe, jak teraz wygląda Ania. Tylko rok minął, pewnie się specjalnie nie zmieniła…”* Przed oczami stanęła mu smukła dziewczyna z kasztanowymi włosami i zielonymi oczami. Była o rok młodsza, mieszkała w sąsiednim bloku i w tym roku dopiero kończyła szkołę. Nigdy specjalnie na nią nie zwracał uwagi. Dziewczyna jak dziewczyna, nic wyjątkowego.
Wieczorem, w przeddzień jego wyjazdu, cała paczka siedziała na placu zabaw. Krzysiek beształ Marka za głupią decyzję, iż rzucił studia i poszedł do wojska. Tomek stanął po jego stronie, mówiąc, iż gdyby nie matka, pewnie też by poszedł. Dziewczyny żałowały, iż paczka się rozpadła, ale same wpatrywały się w telefony i chichotały.
Ania, którą wszyscy uważali za malutką, nagle powiedziała poważnie, iż będzie na niego czekać. Wszyscy zamilkli, a ona spłonęła rumieńcem.
— Marek, chyba masz już narzeczoną — zaśmiał się Tomek.
— No już was — obraziła się Ania i uciekła.
— Czego się śmiejesz? Niech czeka. Wrócę i się ożenię — półżartem, półserio odpowiedział Marek i lekko pchnął Tomka, który omal nie spadł z ławki.
Marek nikomu nie powiedział, dlaczego tak zrobił, choćby Tomkowi ani Krzysiowi. Poszedł na studia, jak chciał ojciec. Uczył się do wiosny, aż nagle ojciec odszedł z domu. Okazało się, iż ma inną kobietę, która spodziewała się jego dziecka. Świat legł w gruzach, tak jak autorytet ojca. Marek rzucił studia i poszedł do wojska. To był jego bunt przeciwko postępkowi ojca.
Mama oczywiście płakała. Obiecał jej, iż wróci za rok i zdecyduje, co dalej, może wróci na studia, ale już zaocznie.
Rok służby minął, Marek wracał do domu. Myśli o zemście na ojcu dawno przestały go nękać. Tęsknił za mamą, domem, podwórkiem i przyjaciółmi. Wszystko zrobił dobrze, przed nim całe życie.
Na następnej stacji wysiedli małżonkowie, ich miejsca zajęła para młodych ludzi. Jechali w milczeniu, trzymając się za ręce. I Marek znów pomyślał o Ani. Przez cały rok wspominał jej słowa i swoją odpowiedź. I teraz nie wydawało mu się to już żartem.
Elektryczka zatrzymała się na peronie, Marek wysiadł i sprężyście ruszył w stronę przejścia podziemnego. Jako dziecko lubił słuchać, jak kroki odbijają się od ścian, i wyobrażał sobie, iż idzie tamtędy setka ludzi. choćby się oglądał, by to sprawdzić. A ojciec śmiał się i mówił, iż to tylko echo.
Marek wyszedł z przejścia na plac przed dworcem i ruszył pieszo do domu. Chciał odetchnąć swoim powietrzem, rozprostować nogi i ochłonąć. Przed blokiem spotkał sąsiadkę.
— To Marek wrócił? Matka się ucieszy…
Nie wzywał windy, pobiegł schodami, przeskakując po trzy stopnie. Nacisnął dzwonek i nadstawił ucha. Dopiero teraz pomyślał, iż mama mogła gdzieś wyjść — nie powiedział jej, kiedy dokładnie wraca.
Ale zamek zaskoczył, drzwi się otworzyły, a mama z euforią załamała ręce. Raz przytulała go, raz odsuwała, by się upewnić, iż to on, żywy i zdrowy, a nie sen. Wymówiła mu, iż nie uprzedził, zakrzątnęła się w kuchni. Gdy przygotowywała kolację, Marek stanął pod prysznicem. Mama zdążyła położyć na pralce ręcznik i ubranie.
Dżinsy okazały się za ciasne i za krótkie, podobnie jak koszulka.
— Urosłeś! — zdziwiła się mama, gdy wszedł do kuchni. — Nic nie szkodzi, najpierw cię nakarmię, a potem skoczę do sklepu po nowe ubrania.
— Nie trzeba, dadzą radę — powiedział Marek, siadając do stołu.
— A w czym będziesz chodził? Tak żadna dziewczynaMarek pochylił się nad kołyską, w której spała mała Aga, i uśmiechnął się, wiedząc, iż choć życie nie potoczyło się tak, jak planował, znalazł coś znacznie cenniejszego — prawdziwą rodzinę.