Kiedy moja babcia zmarła, część mnie odeszła razem z nią. To nie była zwykła starsza pani. To była ostatnia nić łącząca mnie z tatą. Wychowała mnie, trzymała za rękę, gdy się bałam, dokarmiała pierogami, gdy walczyłam z sesją, i dzwoniła co tydzień tylko po to, by powiedzieć: „Córeczko, modlę się za ciebie”.
Po śmierci taty mama gwałtownie znalazła sobie nowego mężczyznę. I tak pojawił się Marek – mój przyrodni brat. Nigdy nie mieliśmy konfliktów, ale też nigdy nie było między nami bliskości. Jesteśmy z różnych światów, z innych historii. On jest oczkiem w głowie mamy, jej sensem życia, jej projektem. Ja zaś byłam przypomnieniem przeszłości, poprzedniego małżeństwa. Mieszkaliśmy pod jednym dachem, ale każdy żył swoim życiem.
Babcia, choć była byłą teściową mojej mamy, przez cały czas z nią rozmawiała. Pomagała, wspierała. Ale całe swoje ciepło oddawała mi. I właśnie mnie zapisała swoje mieszkanie w centrum Krakowa. To była jej świadoma decyzja. Rozmawiałyśmy o tym jeszcze za jej życia. Mówiła:
„Aniu, wiem, jak ci trudno. Studia, walka o przyszłość. Niech masz chociaż jeden spokojny kąt”.
Wyjechałam do innego miasta – na studia, potem doktorat. Został ostatni rok. Babcia śledziła moje postępy z dumą, dzwoniła, pytała. A dzień przed śmiercią rozmawiałyśmy przez telefon. Brzmiała radośnie. A rano jej zabrakło. Serce.
Złamało mnie to. Nie mogłam od razu przyjechać, dotarłam dopiero po trzech miesiącach. Chciałam tylko zajrzeć do jej mieszkania – pobyć, popłakać, usiąść na parapecie z herbatą, jak kiedyś. Ale gdy otworzyłam drzwi swoim kluczem, zobaczyłam obcych ludzi, zapach farby, hałas remontu.
„A pani kto?” – zapytałam zdezorientowana.
„My od Marka. Mamy zrobić pokój dziecięcy. Niedługo się u nich dziecko pojawi”.
Stałam w milczeniu. Marek? Mój brat?
Zadzwoniłam do mamy. A ona, jakby była przygotowana:
„Tak, dałam mu klucze. Aniu, no przecież oni mają dziecko, a gdzie mają mieszkać? Nie mówiłaś o tym mieszkaniu, nie pytałaś. Uznaliśmy, iż pewnie ci niepotrzebne. Niech tam pięć lat pomieszkają, potem swoje uzbierają…”
Nie wierzyłam własnym uszom. To jakiś żart?
„Mamo, to mieszkanie zostało mi zapisane. Jest moje. To nie było ‚uznaliśmy’, to w ogóle nie była wasza decyzja”.
„No, czego się czepiasz? To twoja rodzina. Sama mówiłaś, iż Marek niczemu nie winien. Mają dziecko, co, na ulicę ich wyrzucisz?”
Tak po prostu. Bez telefonu. Bez pytania. Bez szacunku. Po prostu weszli i uznali: „Nie pytałaś, więc ci nie trzeba”. Nie milczałam. Byłam w trakcie studiów, żyłam, przeżywałam żałobę. A oni… rozporządzali czymś, co ich zupełnie nie dotyczyło.
Marka nie obwiniam. Zawsze robił, co mama powie. Mamałyga. Ale ona? Ona, która wiedziała, jak trzymałam się tej babci, jak się uczyłam, jak żyłam na wynajmie, jak oszczędzałam… Po prostu wymazała moje prawo. Jednym machnięciem ręki.
Teraz nie wiem, co robić. Tak, szkoda mi wyrzucać brata. Ma rodzinę, dziecko. Tak, sama mieszkam na razie w innym mieście i nie wiem, czy wrócę. Ale przebaczyć nie potrafię. Gdybym mogła sprzedać to mieszkanie – kupiłabym coś tam, gdzie teraz jestem. Albo choć wynajmowała i pokrywała swój czynsz. Teraz co miesiąc płacę komuś obcemu, podczas gdy w moim mieszkaniu kładą tapety i wymieniają panele bez mojej zgody.
Jestem wściekła. Nie dlatego, iż chcę korzyści. Ale dlatego, iż odebrano mi prawo. Do pamiątki. Do decyzji. Do tego, co mi się słusznie należy. Myślałam, iż rodzina to ci, którzy stoją za tobą. Ale dziś zrozumiałam: czasem najbliżej jest do zdrady. Właśnie w rodzinie. Właśnie od tych, którzy powinni cię chronić.