„Ależ ty mi się znudziłaś!” – chciałam krzyknąć na siostrę męża. Ale powstrzymałam się. A ona, jakby na złość, znów przywlokła się z walizką na weekend…
Nazywam się Agnieszka, mam trzydzieści dziewięć lat. Z Adamem jesteśmy małżeństwem od dwunastu lat. Mamy całkiem niezłe, stabilne życie, dorasta nam syn, wydawałoby się – wszystko w porządku. Jest jednak jedno „ale”, które od lat zatruwa mi życie. To jego siostra – Justyna.
Justyna jest od Adama starsza o osiem lat. Nigdy nie wyszła za mąż, nie ma dzieci. Mieszka sama w domu naprzeciwko i… adekwatnie mieszka też u nas. Nie przesadzam. Pojawia się w naszym mieszkaniu jak cień – cicho, natrętnie i codziennie. Czasem mam wrażenie, iż klucze do naszej klatki schodowej wyrastają jej prosto z torebki.
Na początku starałam się być uprzejma, choćby miła. W końcu to siostra męża, rodzina. Myślałam – przyjdzie, pogadamy, wypijemy herbatę i pójdzie. Ale przychodziła każdego wieczoru. I w weekendy. I na wakacje. I w odwiedziny, gdy zapraszaliśmy innych. choćby gdy byłam chora – przychodziła.
Justyna to człowiek bez hamulców. Zawsze coś komentuje: jak gotuję, jak wychowuję syna, jak się ubieram. Raz milczę za dużo, raz śmieję się za głośno, raz ciasto suche, raz mieszkanie „nieidealnie posprzątane”. A co najgorsze – nie prosi, tylko rozkazuje. A ja to wszystko łykam. Bo nie lubię awantur. Bo Adam mówi: „Agnieszko, no wytrzymaj, ona jest sama, nie ma nikogo poza nami”.
Wytrzymywałam. Ale cierpliwość nie jest z gumy.
Justyna pracuje jako księgowa w prywatnej firmie. Wraca z pracy wcześniej niż ja i… idzie do nas. Wchodzę – a ona już siedzi na kanapie, telewizor huczy, kot schował się pod łóżko. Syn w telefonie. A ona – jak u siebie. Zupa czeka. Albo częściej – ja muszę czekać, aż zwolni łazienkę. Je z nami kolację, potem godzinami opowiada swoje „przygody” w urzędzie skarbowym, których nikt nie słucha. A potem wychodzi. Czasem zostaje na noc, bo „boi się sama w burzę” albo „ogrzewanie w domu źle działa”.
Gdy chcieliśmy gdzieś wyjechać – Justyna jechała z nami. Nie ważne, iż marzyłam o weekendzie we dwoje. Nie ważne, iż Adam obiecał zawieźć mnie nad morze na urodziny. Justyna była tam. W naszym pokoju. Spała na sąsiednim łóżku. I wszystko na koszt Adama. A przecież zarabia nieźle, odkłada, oszczędza, jak sama mówi, „na czarną godzinę”. Widocznie uznała, iż tą czarną godziną jestem ja.
A mama Adama – ta w ogóle uważa, iż jestem niewdzięczna. W końcu Justyna to nie obca, tylko sama i nas potrzebuje. Rozumiem, iż nie ma rodziny ani dzieci. Ale dlaczego ja mam płacić za to swoim komfortem?
Pewnego razu powiedziałam Adamowi wprost:
– Mam dość. Ona przekracza nasze granice. Jest wszędzie. To nie do zniesienia!
On tylko wzruszył ramionami:
– No i co ja mogę zrobić? To moja siostra…
Ostatnio było już za wiele. Wybraliśmy się z mężem do teatru – sami. Wykombinowałam ten wieczór. Umówiłam się z koleżanką, żeby posiedziała z synkiem. Ledwo usiedliśmy na miejscach – telefon. Justyna.
– Gdzie wy jesteście? Dlaczego mnie nie zaprosiliście? Chcecie mnie wymazać z życia? – wrzeszczała do słuchawki.
A dwa dni później znów przyszła. Z torbą. Z koszulą nocną. Z ulubionym serialem. Oświadczyła: „Mam wolne weekendy, pomyślałam, iż spędzę je z wami”.
Stałam w kuchni, trzymając się krawędzi stołu. O mało nie krzyknęłam. Ale milczałam. A we mnie coś pękło.
Nie wiem, jak powiedzieć Adamowi, iż dłużej tak nie mogę. Że potrzebuję domu bez trzeciego dorosłego. Bez niekończących się rad. Bez awantur. Bez Justyny.
I boję się, iż jeżeli nic się nie zmieni – będę musiała odejść. Żeby znów móc oddychać pełną piersią. Bo choćby miłość nie wytrzyma, gdy między tobą a mężem pozostało jedno życie. Zbyt głośne. Zbyt nachalne. Zbyt obce.
Morał? Granice są jak mury domu – jeżeli pozwolisz, by ktoś je naruszał, w końcu nie zostanie ci choćby dach nad głową.