Teraz mam siedemdziesiąt lat. Jestem samotna jak palec. Zostałam ciężarem dla własnej córki.
— Córciu, przyjedź dziś wieczorem, proszę cię… Samo znalezienie drogi do apteki to dla mnie wyczyn…
— Mamo, jestem zawalona pracą! Przestań jęczeć. No dobrze, przyjadę.
Stałam przy telefonie, ściskając słuchawkę, a łzy same spływały mi po policzkach. Z żalu. Z bólu. Ze świadomości, iż dla jedynej córki stałam się tylko kłopotem. Przypomniałam sobie, jak sama wychowywałam Wandzię, jak ciągnęłam wszystko na własnych barkach. Nigdy w życiu jej niczego nie odmówiłam. Zawsze dawałam jej to, co najlepsze. Wszystko tylko dla niej. Może w tym właśnie był mój błąd. Zbyt ją rozpieszczałam, zbyt kochałam, zbyt wierzyłam, iż jeżeli wychowam ją na szczęśliwą kobietę, to i sama będę szczęśliwa.
Gdy Wandzia miała jedenaście lat, pojawił się w moim życiu mężczyzna. Po latach znów poczułam się kobietą. Ale Wandzia urządziła taką scenę, iż musiałam z nim zerwać. Choć serce krzyczało, wybrałam córkę. Zawsze ją wybierałam. A teraz… teraz mam siedemdziesiąt lat. Jestem sama. Mam całą listę chorób, sił brak, a jedyna osoba, na którą liczyłam — moja córka — odgania mnie jak natrętną muchę.
Wandzia od dwudziestu lat jest mężatką. Ma trójkę dzieci, ale widuję je rzadko. Dlaczego? Nie wiem. Może i im powiedziano, iż „zawracam głowę”.
— Mamo, co znowu?! — wpadła przez próg zirytowana Wandzia.
— Przepisali mi zastrzyki… Jesteś przecież pielęgniarką, mogłabyś pomóc?..
— Co, mam przez cały tydzień latać do ciebie? Żartujesz sobie?
— Wandziu, na dworze taka ślizgawica, boję się iść sama do przychodni…
— No to zapłać, żeby miał ktoś sens tu się tłuc za darmo! Nikt za dziękuję nie pracuje!
— Nie mam pieniędzy…
— No to super! Poszukaj sobie kogoś innego! — i trzasnęła drzwiami.
Następnego ranka wyszłam z domu dwie godziny wcześniej — szłam powoli po ośnieżonym chodniku, ściskając w dłoni skierowanie i powtarzając w myślach: „Dasz radę, tylko dojść…” A łzy płynęły same. Z bólu. Z samotności. Z tych słów, których nie zapomnę do końca życia: „Jesteś dla mnie ciężarem”.
Przed przychodnią podeszła do mnie młoda kobieta:
— Proszę przepuścić babcię! Źle się pani czuje? Płacze pani?
— Nie, córeczko. To nie z bólu. To przez życie…
Usiadła obok, wysłuchała. Opowiedziałam jej wszystko. O dziwo, łatwiej było mi mówić do obcej niż do własnej córki. Nazywała się Ania. Jak się później okazało, mieszkała w bloku obok. Od tamtej pory zaglądała coraz częściej. Zaprzyjaźniłyśmy się. Przynosiła zakupy, pomagała z lekami. Po prostu była.
W moje urodziny przyszła sama. Wandzia choćby nie zadzwoniła.
— Nie mogłam nie przyjść — powiedziała Ania. — Bardzo pani przypomina moją mamę. Jest z panią tak… spokojnie.
Wtedy zrozumiałam: obcy człowiek dał mi więcej niż ta, którą wychowałam z całego serca.
Stałyśmy się jak rodzina. Ania zabierała mnie na działkę, świętowałyśmy razem, jeździłyśmy za miasto. W końcu podjęłam trudną, ale uczciwą decyzję — przepisałam na nią mieszkanie. Z początku się wzbraniała: „Nic mi od pani nie trzeba”. Ale postawiłam na swoim. Nie dla pieniędzy ze mną była — to było widać. Była po prostu przy mnie. Gdy nikt inny nie był.
Później wprowadziłam się do niej — samotne życie stało się zbyt trudne. Sprzedałyśmy moje mieszkanie, by Wandzia nie wniosła sprawy do sądu. I zapomniałyśmy o całej sprawie. Na jakiś czas.
Rok później Wandzia się zjawiła. Wściekła. Zimna.
— Oddałaś mieszkanie obcej! Zrobiłaś mi wstyd przed całą rodziną! Powinnaś je zostawić mnie! Lepiej byś już umarła!
Mąż Ani wyrzucił ją z domu, nie pozwolił choćby podnieść na mnie głosu.
I tak to właśnie bywa. Obcy okazują się bliżsi niż rodzina. Ania stała się moją córką. A ta, którą nosiłam pod sercem — zdradziła. Gdy było najciężej — odwróciła się. Bo „nie ma czasu”. Bo „przeszkadzam”. Bo miłość matki to nie kapitał. Ani inwestycja. To po prostu uczucie. A uczucia? Dziś nikomu nie są potrzebne.