Teraz mam siedemdziesiąt lat. Jestem samotna jak palec. Stałam się ciężarem dla własnej córki.
— Córeczko, przyjedź wieczorem, proszę cię… Samotnie nie dam rady…
— Mamo, jestem zalana pracą! Przestań jęczeć. No dobrze, przyjadę.
Stałam przy telefonie, ściskając słuchawkę, a łzy spływały mi po policzkach. Z rozpaczy. Z bólu. Ze świadomości, iż dla jedynej córki stałam się tylko utrapieniem. Przypomniałam sobie, jak sama wychowywałam Kornelię, jak dźwigałam wszystko na swoich barkach. Nigdy w życiu nie odmówiłam jej niczego. Wszystko, co najlepsze, tylko dla niej. Wszystko – tylko dla niej. Może w tym tkwił mój błąd. Zbyt ją rozpieszczałam, zbyt kochałam, zbyt wierzyłam, iż jeżeli wychowam ją na szczęśliwą kobietę, sama też będę szczęśliwa.
Gdy Kornelia miała jedenaście lat, w moim życiu pojawił się mężczyzna. Po raz pierwszy od lat poczułam się kobietą. Ale Kornelia urządziła taką awanturę, iż musiałam z nim zerwać. Choć serce krzyczało, wybrałam córkę. Zawsze wybierałam ją. A teraz… teraz mam siedemdziesiąt lat. Jestem sama. Mam mnóstwo chorób, sił coraz mniej, a jedyna osoba, na którą mogłam liczyć – moja córka – odgania mnie jak natrętnego komara.
Kornelia od dwudziestu lat jest mężatką. Ma troje dzieci, ale widuję ich rzadko. Dlaczego? Nie wiem. Może i im powiedziała, iż „zawracam głowę”.
— Mamo, co znowu? — wpadła przez próg zirytowana Kornelia.
— Przepisali mi zastrzyki… Jesteś przecież pielęgniarką, czy mogłabyś pomóc?..
— Co, mam przez cały dzień latać do ciebie? Żartujesz sobie?
— Korneliu, jest taka ślizgawica, nie dam rady dojść do przychodni…
— No to zapłać, żeby w ogóle było po co tu przyjeżdżać! Nikt nie pracuje za darmo!
— Nie mam pieniędzy…
— Świetnie! Proś kogoś innego! — i trzasnęła drzwiami.
Następnego ranka wyszłam z domu dwie godziny wcześniej – szłam powoli po zaśnieżonym chodniku, zaciskając w dłoni skierowanie i powtarzając w myślach: „Dasz radę, tylko dojść…” A łzy płynęły same. Z bólu. Z samotności. Z powodu słów, których nigdy nie zapomnę: „Jesteś dla mnie ciężarem”.
Przed wejściem do przychodni podeszła do mnie młoda kobieta:
— Proszę przepuścić babcię! Źle się pani czuje? Pani płacze?
— Nie, córeczko. To nie przez ból. To przez życie…
Usiadła obok, wysłuchała. Opowiedziałam jej wszystko. O dziwo, łatwiej mi było mówić do obcej niż do własnej córki. Nazywała się Kinga. Jak się potem okazało, mieszkała w sąsiednim bloku. Od tamtego dnia zaglądała coraz częściej. Zaprzyjaźniłyśmy się. Przynosiła zakupy, pomagała z lekami. Po prostu słuchała.
Na moje urodziny Kinga przyszła sama. Kornelia choćby nie zadzwoniła.
— Nie mogłam nie przyjść — powiedziała Kinga. — Bardzo pani przypomina moją mamę. Jest przy pani tak spokojnie…
I wtedy zrozumiałam: ktoś obcy dał mi więcej niż ta, którą wychowałam z całego serca.
Stałyśmy się jak rodzina. Kinga zabierała mnie na działkę, świętowałyśmy razem, jeździłyśmy za miasto. W końcu podjęłam trudną, ale uczciwą decyzję – przepisałam mieszkanie na Kingę. Z początku się wzbraniała, mówiła: „Nie potrzebuję od pani niczego”. Ale nalegałam. Nie dla pieniędzy była przy mnie – to było widać. Po prostu była. Wtedy, gdy nikogo innego nie było.
Potem zamieszkałam u niej – trudno było już żyć samej. Sprzedałyśmy moje mieszkanie, by Kornelia nie wniosła sprawy do sądu. I zapomniałyśmy o całej sprawie. Na jakiś czas.
Rok później pojawiła się Kornelia. Wściekła. Zimna.
— Oddałaś mieszkanie obcej! Zhańbiłaś mnie przed całą rodziną! Powinnaś zostawić je mnie! Lepiej byś już umarła!
Mąż Kingi wyrzucił ją z domu, nie pozwolił choćby podnieść na mnie głosu.
I tak. Obcy okazali się bliżsi niż własna krew. Kinga stała się moją córką. A ta, którą nosiłam pod sercem, zdradziła. Gdy zrobiło się naprawdę ciężko – odwróciła się. Bo nie ma czasu. Bo jestem „przeszkodą”. Bo miłość matki to nie kapitał. Nie inwestycja. To po prostu uczucie. A uczucia dziś… nikomu nie są potrzebne.