Dziś mam siedemdziesiąt lat. Jestem samotna jak palec. Stałam się ciężarem dla swojej jedynej córki.
— Córeczko, przyjedź wieczorem, błagam… Sama nie dam rady…
— Mamo, jestem zasypana pracą! Przestań jęczeć. No dobrze, przyjadę.
Stałam przy telefonie, ściskając słuchawkę, a łzy spływały mi po policzkach. Z żalu. Z bólu. Zrozumiałam, iż dla własnego dziecka stałam się tylko utrapieniem. Przypomniałam sobie, jak sama wychowywałam Justynę, jak dźwigałam wszystko na swoich barkach. Nigdy w życiu jej w niczym nie odmówiłam. Wszystko, co najlepsze, było dla niej. Wszystko — tylko dla niej. Może to był mój błąd. Zbyt ją rozpieszczałam, zbyt kochałam, zbyt wierzyłam, iż jej szczęście będzie i moim.
Gdy Justyna miała jedenaście lat, w moim życiu pojawił się mężczyzna. Po latach znów poczułam się kobietą. Ale córka urządziła taką scenę, iż musiałam z nim zerwać. Choć serce wołało, wybrałam Justynę. Zawsze ją wybierałam. A teraz… teraz jestem stara. Samotna. Choroby gryzą mnie jak psy, siły już nie te, a jedyna osoba, na którą liczyłam — moja córka — odgania mnie jak natrętną muchę.
Justyna od dwudziestu lat jest mężatką. Ma troje dzieci, ale widuję je rzadko. Dlaczego? Nie wiem. Może i im powiedziała, iż „zawracam głowę”.
— Mamo, co znowu? — wpadła do domu zirytowana Justyna.
— Zlecono mi zastrzyki… Wiesz, jesteś pielęgniarką, czy mogłabyś pomóc…
— Co, mam teraz codziennie przyjeżdżać? Żartujesz sobie?
— Justyno, na dworze taka ślizgawica, ja sama nie dojdę do przychodni…
— No to zapłać, żebym miała po co tu łazić! Za darmo nikt nie pracuje!
— Nie mam pieniędzy…
— Świetnie! Proś kogoś innego! — i trzasnęła drzwiami.
Następnego dnia wyszłam z domu dwie godziny wcześniej — szłam powoli po ośnieżonym chodniku, ściskając w dłoni skierowanie i powtarzając w myślach: „Dasz radę, tylko dojść…” A łzy płynęły same. Z bólu. Z samotności. Od tych słów, których nigdy nie zapomnę: „Jesteś dla mnie ciężarem”.
Przed przychodnią podeszła do mnie młoda kobieta:
— Niech babcia przejdzie! Źle się pani czuje? Płacze?
— Nie, dziecko. To nie z bólu. To przez życie…
Usiadła obok, wysłuchała. Opowiedziałam jej wszystko. Dziwne, ale łatwiej mi było mówić do obcej niż do własnej córki. Nazywała się Kasia. Jak się okazało, mieszkała w sąsiednim bloku. Od tamtego dnia zaglądała coraz częściej. Zaprzyjaźniłyśmy się. Przynosiła zakupy, pomagała z lekami. Po prostu słuchała.
W moje urodziny Kasia przyszła sama. Justyna choćby nie zadzwoniła.
— Nie mogłam nie przyjść — powiedziała Kasia. — Przypomina mi pani moją mamę. Jest przy pani tak spokojnie…
I wtedy zrozumiałam: obca osoba dała mi więcej niż ta, którą wychowałam z całym sercem.
Stałyśmy się jak rodzina. Kasia zabierała mnie na działkę, świętowałyśmy razem, jeździłyśmy za miasto. W końcu podjęłam trudną, ale uczciwą decyzję — przepisałam mieszkanie na Kasię. Z początku nie chciała, mówiła: „Nic mi od pani nie trzeba”. Ale nalegałam. Nie dla pieniędzy była przy mnie — to było widać. Po prostu została. Gdy inni odeszli.
Potem zamieszkałam u niej — samotność stała się zbyt ciężka. Sprzedałyśmy moje mieszkanie, by Justyna nie wniosła sprawy do sądu. I zapomniałyśmy o tym wszystkim. Na jakiś czas.
Rok później pojawiła się Justyna. Wściekła. Zimna.
— Oddałaś mieszkanie obcej! Zhańbiłaś mnie przed rodziną! Miało być moje! Lepiej byś umarła!
Mąż Kasi wyrzucił ją za drzwi, nie pozwolił choćby podnieść na mnie głosu.
Oto jak to się skończyło. Obcy okazali się bliżsi niż krew. Kasia stała się moją córką. A ta, którą nosiłam pod sercem, zdradziła. Gdy było ciężko — odwróciła się. Bo nie ma czasu. Bo jestem „przeszkodą”. Bo miłość matki to nie kapitał. Ani inwestycja. To tylko uczucie. A uczucia… dziś nikomu nie są potrzebne.