Mam 67 lat, mieszkam sama i proszę dzieci, żeby mnie zabrały do siebie, ale one odmawiają. Nie wiem, jak żyć dalej.
Halina siedziała w swoim małym mieszkaniu w Łodzi, wpatrując się w stary telewizor, który błąkał się w kącie, ale nie zagłuszał ciszy wypełniającej jej dom. Jej dłonie, poorane zmarszczkami, drżały, ściskając telefon, na którym nie było nowych wiadomości. Właśnie dzwoniła do syna, Marka, i córki, Anny, z tą samą prośbą: „Weźcie mnie do siebie, samotnie już mi ciężko”. Ich odpowiedzi, choć grzeczne, ciąły jak nożem: „Mamo, u nas nie ma miejsca”, „Mamo, teraz to nie jest dobry moment”. Halina odłożyła telefon i rozpłynęła się we łzach, czując, jak samotność ściska ją w zimnym uścisku. W swoim wieku nie wiedziała już, jak poradzić sobie z codziennością.
Całe jej życie było pełne trudu i poświęceń. Wychowała Marka i Annę sama, po tym jak ich ojciec zmarł na zawał, gdy dzieci miały dziesięć i osiem lat. Pracowała jako krawcowa, nocami schylała się nad maszyną, żeby mieli ciepłe kurtki i zeszyty do szkoły. Wszystko sobie odmawiała — nowe sukienki, wyjazdy nad morze, zwykły odpoczynek — byle tylko im niczego nie brakowało. Marek został prawnikiem, Anna nauczycielką, a Halina była z nich dumna, jakby ich sukcesy były jej własnym zwycięstwem. Teraz jednak, gdy siły ją opuszczały, a zdrowie szwankowało, okazała się nikomu niepotrzebna.
Nie chciała być ciężarem. Starała się radzić sama: gotowała proste zupy, chodziła po zakupy mimo bólu w kolanach, sprzątała mieszkanie, choć ręce już nie zawsze słuchały. Każdy dzień był walką. Schody na trzecie piętro wydawały się górą, torby z jedzeniem ważyły tonę, a noce ciągnęły się w nieskończoność. Bała się upaść, zachorować, leżeć bezsilna w pustym mieszkaniu, gdzie nikt nie usłyszy jej wołania. Marzyła, żeby zamieszkać z dziećmi, widywać wnuki, czuć się częścią rodziny. ale jej prośby spotykały się z odmową, a każde „nie” było jak dowód, iż jej życie straciło wartość.
Marek mieszkał w Warszawie z żoną i dwójką dzieci. Gdy Halina dzwoniła, mówił: „Mamo, u nas ciasno, dzieci hałasują, będzie ci niewygodnie”. Słyszała w jego głosie irytację i rozumiała — nie chce zmieniać swojego życia dla niej. Anna, mieszkająca w Krakowie, była łagodniejsza, ale jej słowa bolały równie mocno: „Mamo, pomyślimy, ale teraz jest trudno, całe dnie spędzam w pracy”. Halina wyobrażała sobie, jak dzieci rozmawiają o niej za plecami, nazywają ją „problemem”, i serce puchło jej z bólu. Nie prosiła o luksusy — tylko o kąt, gdzie mogłaby być blisko, gdzie ktoś by ją usłyszał. Ale choćby to okazało się za dużo.
Pewnego dnia, po kolejnej odmowie, Halina usiadła, by napisać list. Chciała wylać na papier cały swój ból, ale w końcu napisała tylko: „Kocham was, ale boję się. jeżeli mnie nie chcecie, powiedzcie to wprost”. Wysłała go Markowi i Annie, ale nie doczekała się odpowiedzi. Cisza bolała bardziej niż jakiekolwiek słowa. Halina patrzyła na zdjęcia dzieci wiszące na ścianie i pytała samą siebie: „Gdzie popełniłam błąd? Dlaczego się odwrócili?”. Wspominała, jak ich przytulała, jak śpiewała kołysanki, jak poświęcała wszystko, i nie rozumiała, jak jej miłość doprowadziła ją do takiej samotności.
Sąsiedzi próbowali pomóc. Ciocia Wanda z parteru przynosiła pierogi, młodzieniec z czwartego piętra pomagał nieść zakupy. ale ich dobroć tylko uwydatniała pustkę — obcy dbali o nią bardziej niż własne dzieci. Halina zaczęła chodzić do klubu seniora, gdzie śpiewała w chórze i uczyła się robić na drutach. Tam się uśmiechała, żartowała, ale wracając do domu, znów stykała się z ciszą. Jej wnuki, które widywała raz do roku, rosły bez niej, a ta myśl paliła jak ogień. Marzyła, by smażyć im naleśniki, opowiadać bajki, zamiast tego jednak siedziała sama, licząc upływające dni.
Teraz Halina stara się znaleźć sens w każdej chwili. Zapisała się na kurs komputerowy, by nauczyć się wideorozmów — może wnuki zechcą ją zobaczyć. Sadzi kwiaty na parapecie, licząc, iż ich kolory zagłuszą smutek. ale nocami, gdy sen nie nadchodzi, płacze, zadając sobie pytanie: „Za co mi to wszystko?”. Wciąż ma nadzieję, iż Marek albo Anna zmienią zdanie, zadzwonią, powiedzą: „Mamo, przyjedź”. Z każdym dniem jednak ta nadzieja gaśnie. Halina nie wie, ile czasu jej zostało, ale chce przeżyć te lata nie w samotności, ale w cieple rodziny. Dopóki jej dzieci milczą, uczy się kochać samą siebie — po raz pierwszy od 67 lat.