Mam 67 lat, mieszkam sama i proszę dzieci, by mnie przyjęły, ale odmawiają. Nie wiem, co robić dalej.

polregion.pl 6 dni temu

Halina siedziała w swoim małym mieszkaniu w Łodzi, wpatrując się w stary telewizor, który buczał w kącie, ale nie zagłuszał ciszy wypełniającej jej dom. Jej pomarszczone dłonie drżały, ściskając telefon, na którym nie było nowych wiadomości. Właśnie rozmawiała z synem, Jackiem, i córką, Krystyną, błagając: „Zabierzcie mnie do siebie, już nie daję rady sama”. Ich odpowiedzi, choć uprzejme, ciąły jak nożem: „Mamo, nie mamy miejsca”, „Mamo, teraz to nie jest dobry moment”. Halina odłożyła telefon i rozpłakała się, czując, jak samotność zaciska wokół niej lodowate ramiona. W wieku 67 lat nie wiedziała, jak żyć dalej.

Jej życie było pełne trudu i poświęceń. Wychowywała Jacka i Krystynę sama, po tym jak ich ojciec zmarł na zawał, gdy dzieci miały dziesięć i osiem lat. Pracowała jako szwaczka, noce spędzając przy maszynie, by mieli ciepłe kurtki i zeszyty do szkoły. Wyrzekała się wszystkiego — nowych sukienek, wyjazdów nad morze, zwykłego odpoczynku — by im niczego nie brakowało. Jacek został prawnikiem, Krystyna nauczycielką, a Halina pękała z dumy, jakby ich sukcesy były też jej zwycięstwem. Ale teraz, gdy jej siły gasły, a zdrowie szwankowało, nikt nie potrzebował jej przy sobie.

Halina nie chciała być ciężarem. Starała się radzić sama: gotowała proste zupy, chodziła po zakupy, mimo bólu w kolanach, sprzątała, choć ręce już nie słuchały. Każdy dzień był walką. Schody na trzecie piętro wydawały się górą, torby z zakupami ważyły tonę, a noce ciągnęły się w nieskończoność. Bała się upaść, zachorować, zostać bez pomocy w pustym mieszkaniu, gdzie nikt nie usłyszy jej wołania. Marzyła, by mieszkać z dziećmi, widywać wnuki, czuć się częścią rodziny. ale jej prośby spotykały się z odmową, a każde „nie” było jak potwierdzenie, iż jej życie już nic nie znaczy.

Jacek mieszkał we Wrocławiu z żoną i dwójką dzieci. Gdy Halina dzwoniła, mówił: „Mamo, u nas ciasno, dzieci hałasują, nie byłoby ci wygodnie”. Słyszała w jego głosie irytację i wiedziała — nie chce zmieniać swojego życia dla niej. Krystyna, która żyła w Krakowie, wypowiadała się łagodniej, ale jej słowa bolały tak samo: „Mamo, pomyślimy, ale teraz jest ciężko, całe dnie spędzam w szkole”. Halinie zdawało się, iż dzieci omawiają ją za spiżarnianymi drzwiami, nazywają „problemem”, i serce jej pękało. Nie pragnęła luksusu — tylko kąta, gdzie mogłaby być blisko, gdzie ktoś by jej wysłuchał. Ale i to okazało się zbyt wiele.

Pewnego dnia, po kolejnej odmowie, Halina usiadła, by napisać list. Chciała wylać na papier cały ból, ale zamiast tego skreśliła: „Kocham was, ale jest mi strasznie. jeżeli ja wam niepotrzebna, powiedzcie wprost”. Wysłała go Jackowi i Krystynie, ale odpowiedzi nie było. Cisza bolała bardziej niż słowa. Halina patrzyła na zdjęcia dzieci wiszące na ścianie i pytała siebie: „Gdzie popełniłam błąd? Czemu mnie odtrącili?”. Przypominała, jak ich tuliła, śpiewała kołysanki, jak wszystko im oddawała, i nie pojmowała, dlaczego jej miłość przypieczętowała taką samotność.

Sąsiedzi próbowali pomóc. Ciocia Basia z parteru przynosiła pierogi, młody chłopak z czwartego piętra pomagał nieść zakupy. ale ich życzliwość tylko uwydatniała pustkę — obcy troszczyli się o nią bardziej niż własne dzieci. Halina zaczęła chodzić do klubu seniora, gdzie śpiewała w chórze i uczyła się robótek. Tam się uśmiechała, żartowała, ale wracając do domu, znów witała cisza. Jej wnuki, które widywała raz do roku, rosły bez niej, a ta myśl paliła jak ogień. Marzyła, by piec im racuchy, opowiadać bajki, ale zamiast tego siedziała sama, licząc mijające dnie.

Teraz Halina szuka sensu w każdym poranku. Zapisała się na kurs komputerowy, by nauczyć się wideorozmów — może wnuki zechcą ją zobaczyć. Hoduje kwiaty na parapecie, licząc, iż ich kolory zagłuszą smutek. ale nocą, gdy sen nie przychodzi, płacze, pytając: „Za co mi to wszystko?”. Wciąż ma nadzieję, iż Jacek lub Krystyna się rozmyślą, zadzwonią, powiedzą: „Mamo, przyjedź”. Z każdym dniem ta nadzieja jednak słabnie. Halina nie wie, ile czasu jej zostało, ale chce przeżyć te lata nie w samotności, ale w cieple rodziny. Dopóki jej dzieci milczą, uczy się kochać siebie — po raz pierwszy od sześćdziesięciu siedmiu lat.

Gdy rodzina odwraca się plecami, czasem trzeba znaleźć oparcie w sobie samej — bo choćby najciemniejszą noc rozświetla choćby jedna zapalona świeczka.

Idź do oryginalnego materiału