Mam czterdzieści dwa lata. I stanowczo nie chcę, żeby moi rodzice do mnie się wprowadzili.
Nazywam się Bogna Nowak. Mam czterdzieści dwa lata. Jestem zamężna i mamy dwójkę wspaniałych dzieci. Mieszkamy za granicą, w Norwegii, dokąd wyjechaliśmy piętnaście lat temu. To była nasza świadoma próba rozpoczęcia wszystkiego od nowa: ucieczki od biedy, zbudowania godnego życia i stworzenia warunków, w których nasze dzieci będą mogły dorastać w szczęściu.
Pochodzimy z małej wsi na Podlasiu. Tuż po ślubie mieszkaliśmy z rodzicami — raz u moich, raz u jego. Po trzech latach stało się jasne: jeżeli chcemy żyć spokojnie, w harmonii, musimy wyjechać. I wyjechaliśmy.
Na początku było ciężko. Pracowaliśmy za grosze, oszczędzaliśmy każdy grosz. Dorabiałam jako niania, mój mąż mył samochody. Wynajmowaliśmy maleńkie mieszkanko w okolicach Oslo. Ale wszystko robiliśmy razem. Razem oszczędzaliśmy, razem się podnosiliśmy. Po kilku latach urodził się nasz syn, a potem córka. Mieliśmy już pozwolenie na pobyt, własne mieszkanie na kredyt i pracę, która pozwalała nie tylko przetrwać, ale żyć.
Dzieci chodzą do szkoły, biorą udział w zajęciach dodatkowych, dorastają w miłości i szacunku. Nie jesteśmy bogaczami, ale starcza nam. Nie prosimy nikogo o pomoc. Wszystko osiągnęliśmy sami.
I wtedy zaczęły się telefony od moich rodziców. Mama i tata zostali w tej wsi. Przez te wszystkie lata ani razu nas nie odwiedzili. Nie wysłali dzieciom prezentu, nie powiedzieli słowa podziękowania. Wysyłałam pieniądze, gdy mogłam. Opłacałam leki, przesyłałam paczki z ubraniami. W odpowiedzi słyszałam tylko wyrzuty: „Wy tam w Norwegii żyjecie jak królowie, a my tu w biedzie!”
A niedawno padło słowo, które było ostatnią kroplą. Mama powiedziała: „Postanowiliśmy się do was wprowadzić. Tu już nie mamy po co zostać. U was jest ciepło, jedzenia nie brakuje, wnuki pod bokiem.” I dodała, iż oczywiście przeprowadzka będzie na nasz koszt — i będą mieszkać z nami.
Zamarłam. To nie była propozycja. To było żądanie. Rozkaz.
Nawet nie zapytali, czy nam to pasuje. Czy nas na to stać. Czy mamy wolny pokój. Nie. Po prostu oświadczyli, iż „teraz wasza kolej, żeby się nami zająć.” Ale czy ktoś zapytał, czy ktoś się mną wcześniej zajmował?
Gdy chorowałam — mama nie przyjechała. Gdy z mężem głodowaliśmy w pierwszych miesiącach w Norwegii — nie wysłała choćby herbaty. Gdy rodziły się dzieci — nie było od babci ani gryzaka, ani pieluszki. A teraz mam zrezygnować ze spokoju, z domowego ciepła, ze swojej rodziny — dla tych, którzy kiedyś mnie odtrącili?
Nie jestem okrutna. Nie odmawiam pomocy. Już pomagam — emocjonalnie i finansowo. Ale nie chcę, żeby moje dzieci dorastały w ciągłym napięciu, słuchając narzekań i kaprysów. Nie chcę, żeby mąż wieczorami uciekał z domu, by nie słuchać teściowej, która wszystkim wytyka błędy.
Dlaczego moje dzieci mają dzielić pokój, bo babcia uznała, iż „jest jej za ciasno”? Dlaczego mój mąż ma żyć w domu, gdzie traktuje się go jak służącego — „bo przecież musi wozić, karmić, sprzątać”?
Dlaczego my wszyscy mamy zamienić się w służbę tylko dlatego, iż ktoś chce wygodnej starości?
Wiem, iż znajdą się tacy, co powiedzą: „Ale oni dali ci życie!” Czy rodzicielstwo mierzy się tylko biologią?
W dzieciństwie nie dostawałam prezentów. Na urodziny nie było tortu ani przyjęcia. Ubrania kupowano mi „z drugiej ręki”, buty — raz na dwa lata. Nie pamiętam rodzinnych wakacji. Nie kochali mnie — tolerowali.
Tak, mnie wychowali. Ale ja wyrosłam nie dzięki, a pomimo.
Teraz mówią mi, iż jestem zobowiązana. Że muszę „zapewnić im godną starość.” Ale czy ja zabrałam im młodość? Nie chcę odbierać dzieciom spokoju. Nie chcę płacić za cudze błędy.
Niech to zabrzmi egoistycznie — ale wybieram swoje dzieci. Wybieram męża. Wybieram nasz dom, gdzie jest światło, ciepło i miłość. Gdzie nie ma strachu, wyrzutów i długów z przeszłości.
Nie odmawiam pomocy rodzicom. Ale nie pozwolę, by zniszczyli moje życie. Ani w imię obowiązku, ani pod płaszczykiem „rodzinnej solidarności.” Moje dzieci mają przed sobą jeszcze całe życie. I niech ich życie nie stanie się ofiarą cudzych decyzji.