Mam trzydzieści osiem lat, a wciąż boję się własnej matki. I to mnie niszczy od środka.
Z każdym rokiem częściej patrzę w lustro, próbując przypomnieć sobie, kim jestem. Kobieta, która wiele osiągnęła: wyższe wykształcenie, dobra pozycja w dużej firmie logistycznej w Poznaniu, stabilne małżeństwo, choć bez wspólnych dzieci. Mojego męża, Rafała, szanuję, kocham i uważam za swoją kotwicę, a jego syna z pierwszego małżeństwa, Kacpra, od dawna traktuję jak własnego. Wydawałoby się – rodzina, spokój, bezpieczeństwo. Żyj i ciesz się. Ale we mnie wciąż siedzi strach. Nie młodzieńczy, nie abstrakcyjny, a bardzo realny, wręcz fizyczny. Strach przed własną matką.
Mam trzydzieści osiem lat. Zarządzam działem, rozwiązuję skomplikowane problemy, prowadzę negocjacje z kontrahentami, zatrudniam i zwalniam ludzi. Ale gdy tylko pojawia się ona – moja matka – wszystko się wali. Kolana się uginają, gardło ściska, dłonie lodowacieją, a przed oczami przesuwają się sceny z dzieciństwa: jak zrywa ze mnie kołdrę i ciągnie za włosy, bo nie umyłam naczyń po kolacji. Jak rzuca we mnie kapciem, gdy wróciłam później ze szkoły. Jak śmieje się ze mnie przed swoimi kolejnymi adoratorami, porównując mnie z innymi dziewczynkami. Jej trzy małżeństwa to był prawdziwy koszmar. Ojciec zniknął bez śladu, i choćby nie wiem, czy jeszcze żyje. Matka z czasem stawała się tylko bardziej zgorzkniała i bezwzględna.
Rafał to widzi. Nie domyśla się – był świadkiem. Widział, jak kamienieję, gdy słyszę jej głos w telefonie. Jak zaczynam się jąkać, gdy pojawia się niespodziewanie. Proponował terapię, mówił, iż muszę zrzucić ten ciężar. Ale ja… nie potrafię. Ja, dorosła kobieta, szefowa działu, boję się pokazać słabość. Pójść do psychologa to przyznać, iż sobie nie radzę. A całe życie grałam twardą kobietę. Tylko iż tej „twardej” kobiecie wystarczy jeden telefon od matki, by zamienić się w drżącą dziewczynkę.
Najpierw przyjeżdżała do nas „na chwilę” – na dwa dni. Potem te „dwa dni” rozciągały się na tydzień. Przywoziła torby, przeszukiwała nasze szafy, wtykała nos w dokumenty, bieliznę, raz choćby zajrzała do mojego laptopa. Przy kolacji spokojnie zapytała Rafała:
— Ile kochanek już miałeś, żyjąc z taką zimną, smętną babą?
Nie potrafiłam wydusić z siebie słowa. Ani dźwięku. Tylko wbiłam wzrok w serwetkę, aż Rafał w furii wyrzucił ją za drzwi.
Ale została. Jeszcze na dwa dni. Z jednym zdaniem: „Ja jestem matką. A ty moją córką”. I wszystko. Tym jednym zdaniem wymazywała wszelkie granice. Wszelką winę. Każdą nieproszoną ingerencję.
I nie umiem jej odmówić. To moja największa tragedia. Gdy tylko słyszę jej głos – tracę mowę. Nie potrafię powiedzieć „nie”. Zawsze mówię: „Dobrze, przyjedź…”, choć w środku krzyczę: „Nie trzeba! Nie chcę!”. Okłamuję siebie, okłamuję męża, okłamuję wszystkich. I nienawidzę siebie za to.
Tydzień temu zadzwoniła i spokojnie oznajmiła:
— Kupiłam bilety. Będę u was od 30 grudnia do 10 stycznia.
A to, iż my z Rafałem i Kacprem mieliśmy zaplanowane święta? Chcieliśmy wyjechać do Wrocławia, wynająć pokój, po prostu odpocząć we trójkę. choćby już menu wymyśliłam. Ale matka zdecydowała – i koniec. I oczywiście, znowu nie potrafiłam powiedzieć: „Nie przyjeżdżaj”.
Ale tym razem postanowiliśmy inaczej. Wyjedziemy. Wynajmiemy hotel. Wyłączymy telefony. Uciekniemy. Niech przyjedzie, niech całuje drzwi i robi, co chce. To nie zemsta. To próba przetrwania. Bo kolejnych świąt z nią nie zniosę.
Czasem boję się choćby przed sobą przyznać, ale nie kocham swojej matki. Boję się jej. I nie rozumiem, za co mnie tak nienawidzi, iż wciąż kaleczy moje życie, choćby teraz. Wszystko, czego chcę, to po prostu żyć. Bez łez, bez strachu, bez tego ciągłego oczekiwania na ból, upokorzenie, kpiny.
Nie wiem, czy to dojrzałe rozwiązanie – uciekać z własnego domu. Ale teraz to jedyne, co może mnie uratować. Choć trochę. Choć na chwilę. Przed matką, przed którą nie umiem się obronić, choćby mając trzydzieści osiem lat.