Mała dziewczynka zauważyła nieprzytomnego mężczyznę przy drodze i wykazała się niezwykłą odwagą

newsempire24.com 2 miesięcy temu

Późnym jesiennym wieczorem droga była niemal pusta. Słońce chowało się już za horyzontem, a nieliczne samochody pędziły w pośpiechu do swoich celów. W aucie Anny Kowalskiej panowała cisza, aż nagle z tyłu rozległ się rozpaczliwy krzyk jej pięcioletniej córki, Zosi.
Mamo, zatrzymaj się! wołała Zosia, a jej księżniczkowa sukienka lśniła w świetle reflektorów. Tam leży pan, tam na ziemi!
Początkowo Anna myślała, iż dziecko coś sobie wymyśliło. Na poboczu nie było widać ani dymu, ani świateł. Ale Zosia, trąc noskiem, powtarzała uparcie: Upadł. Potrzebuje pomocy. Proszę, mamo, zatrzymaj się.
Zaniepokojona przeczuciem, Anna zwolniła i zjechała na pobocze. Już po kilku sekundach, gdy zeszli z nasypu, zobaczyli mężczyznę leżącego obok przewróconego motocykla. Był nieprzytomny, oddychał płytko i nieregularnie.
Boże szepnęła Anna, wybierając numer pogotowia.
Tymczasem Zosia podbiegła bliżej. Zdjęła cienki sweterek i przycisnęła go do rany, próbując zatamować krwawienie. Jej małe dłonie drżały, ale nie ze strachu była zaskakująco opanowana.
Proszę trzymać się, panie szeptała dziewczynka. Dorośli zaraz przyjdą, na pewno pomogą.
Karetka przyjechała szybciej, niż się spodziewali. Jeden z ratowników delikatnie dotknął ramienia Zosi:
Kochanie, teraz my się nim zajmiemy, dobrze?
Zosia skinęła głową, ale przez chwilę jeszcze nie puszczała dłoni mężczyzny, jakby bała się, iż bez niej znów straci przytomność.
Poszkodowanego przewieziono do szpitala. Lekarze przyznali później, iż pierwsze minuty po wypadku, gdy dzielna dziewczynka była przy nim, odegrały kluczową rolę i przyczyniły się do uratowania jego życia.
Kilka dni później mężczyzna odzyskał przytomność, a pierwszą rzeczą, o którą poprosił, było spotkanie z małą wybawczynią. Gdy Zosia z mamą weszły do sali, z trudem uniósł się z poduszki i cicho powiedział:
Dziękuję. Dałaś mi drugą szansę.
Od tego dnia życie rodziny Kowalskich się zmieniło. Znajomi mężczyzny zaczęli odwiedzać Zosię, przynosili jej zabawki i książki, uczestniczyli w szkolnych przedstawieniach, a raz choćby zorganizowali na jej cześć małą paradę na placu. Dziewczynka zawsze witała gości z radością, częstując ich lemoniadą, którą robiła z mamą.
Zosia gwałtownie zaprzyjaźniła się z uratowanym mężczyzną. Często przychodził do nich, by po prostu porozmawiać, a czasem jeździł z nią na rowerze po cichej uliczce niedaleko ich domu.
Historia rozniosła się po okolicy. Ludzie rozmawiali o niej jedni przypisywali to przypadkowi, inni niewiarygodnemu instynktowi dziecka. Ale ci, którzy widzieli wszystko na własne oczy, wiedzieli jedno: tamtego wieczoru dziewczynka wykazała się prawdziwą odwagą i pomogła ocalić czyjeś życie.
Mijały miesiące. Mężczyzna całkowicie wyzdrowiał i pewnego dnia zaprosił rodzinę Zosi do swojego domu. Siedzieli w ogrodzie, pili herbatę i rozmawiali o tym, jak przypadkowe zatrzymanie na pustej drodze odmieniło życie kilku osób naraz.
Dziś, wspominając tamten wieczór, uśmiecha się i mówi cicho:
Czasami pomoc przychodzi z najmniej spodziewanej strony.
Zosia, która jest już trochę starsza, odpowiada:
Trzeba po prostu wierzyć, iż dobre uczynki mają znaczenie, choćby gdy jest się bardzo małym.
Czasami anioły nie mają skrzydeł tylko lśniące sukienki i szczerą chęć pomagania.

Idź do oryginalnego materiału