Gorący lipcowy upał wisiał nad wypaloną ziemią wioski Dąbrówka, która rozciągała się na polskich równinach. Droga, jak nieskończony wąż, wił się w dal. „Ależ w tym roku piekielny upał, nie sądzisz? Słońce praży jak w piekarniku. Przydałby się deszcz” – mruknął taksówkarz, rzucając okiem w lusterko. Ale Anna, siedząca z tyłu, milczała, wpatrując się w okno. „Ależ z niej mruczymora! Wszyscy gadają bez przerwy, a ta przez całą drogę ust nie otworzyła. Do kogo jedziesz? Nie tutejsza, od razu widać. Co to za ptaszek?” – burczał kierowca, ale Anna tylko westchnęła: „Do domu”. Zapłaciła i wysiadła. Taksówka, prychnąwszy spalinami, odjechała, zostawiając ją w chmurze kurzu.
Anna szła znajomymi od dzieciństwa uliczkami, ale wszystko wydawało się obce. Piętnaście lat tu nie była. Tyl, jej rodzinny dom, gdzie czekała na nią mama. W półmroku świeciły się dwa okna, a w jednym z nich przemknął przygłuszony sylwetka. „Boże, jak ona się postarzała…” – serce Anny ścisnęło się z winy tak ciężkiej, iż nie dało się jej odpokutować. W piersi zabolalo, łzy dusiły gardło. „Mamo… Mamusiu moja…” Chciała rzucić się ku drzwiom, zadzwonić, paść na kolana, błagając o przebaczenie. Ale nogi się pod nią ugięły. „Nie mogę… Najpierw… Usiądę…” – wyszeptała, opadając na ławkę. Wspomnienia, jak burza, napłynęły, unosząc ją w przeszłość.
Jej dzieciństwo było radosne jak balonik, który dostała od taty. W wieku pięciu lat Ania uwielbiała swoją czerwoną piłkę, a gdy pękła pod kołami samochodu, dostała gorączki. Mama, pediatra, pielęgnowała ją, nie odchodząc od łóżka. W trzynastce Ania, chuda i niezgrabna, cierpiała z powodu przezwiska „Długonoga”. „Mamo, dlaczego nie rośnie mi biust? Wszyscy się śmieją” – skarżyła się, tuląc do matki. „Jesteś moją pięknością, wszystko u ciebie jest tak, jak trzeba” – pocieszała ją mama, głaszcząc jej włosy.
W siedemnastkę Ania rozkwitła – smukła, z pełniejszą figurą, dostała się do szkoły pielęgniarskiej. Wtedy dopadła się miłość. Marek, starszy kolega z uczelni, marzył o zostaniu chirurgiem. Wynajmował pokój u starszej pani. Ich uczucie wybuchło nagle. Marek odprowadzał Anię do domu, nieśmiało brał ją za rękę, przytulał. Ona żyła tylko nim. Pewnego razu, gdy rodzice wyjechali na wesele, Ania namówiła Marka, żeby został u niej. Trzy dni byli szczęśliwi, przysięgali sobie wieczną miłość. Planowali wziąć ślub, gdy tylko Ania skończy osiemnaście lat.
Ale rodzice wrócili wcześniej. Na widok Marka ojciec, Jan Kowalski, zaczerwienił się z gniewu. „To Marek, kochamy się. jeżeli on pójdzie, pójdę z nim” – powiedziała stanowczo Ania. „Wynocha! Oboje wynocha!” – ryknął ojciec. Marek wyskoczył, Ania za nim. Jan, czerwony ze złości, miotał się po mieszkaniu. Kochał córkę, ale jej zachowanie go zabiło. „Jak mogła się tak upokorzyć? Przyprowadzić chłopaka pod naszą nieobecność!” – syczał na żonę, Marię. „Rozpieszczałaś ją! Nic nie pozwalałaś robić! To twoja wina!”
„Nie krzycz! Dlaczego miałaby prać czy gotować? Ja jestem od tego. Przyprowadziła chłopaka – każdemu się może zdarzyć” – cicho odpowiedziała Maria, ukrywając łzy. „Głupia!” – wrzasnął Jan i uderzył ją w twarz. Maria zatoczyła się, ale nie upadła. „Ma siedemnaście lat, teraz czasy są inne” – szepnęła. „Czasy się zmieniają, a życie jest jedno! Zmarnowałaś moją córkę!” – ryczał. „Zapomniałeś, iż masz córkę Anię! A ty nie jesteś jej matką!” – wybuchnęła Maria. Jan zastygł. „Tak, mam córkę, Anię. A ty nie. Jej matka umarła przy porodzie. Ania była słaba, sierota. Przysiągłem nad trumną żony, iż ją wychowam. Ożeniłem się z tobą dla niej. Ty, pediatra, zajęłaś się nią w szpitalu, pokochałaś ją. Widziałem, jak się do niej przywiązałaś. Pamiętam, jak to ty zaproponowałaś mi małżeństwo, żeby ją uratować. Ale matką nie jest ta, która urodziła, tylko ta, która wychowała!”
Maria zakrztusiła się z bólu. W drzwiach stała Ania, blada jak ściana. „Więc… nie jesteś moją matką? I milczałaś?” – powiedziała drewnianym głosem, podchodząc do ojca. „Cześć, tato. Mamusia umarła, a ty wpuściłeś tu ją? Oboje mam was dość!” – krzyknęła i weszła do swojego pokoju. „Aniu, kocham cię jak rodzoną! Wybacz!” – płakała Maria, stojąc pod drzwiami, gdy Ania pakowała rzeczy. Z torbą ruszyła do wyjścia. Maria upadła na kolana: „Nie puszczę cię, córeczko!” Ania, wrzeszcząc: „Nie jesteś mi nikim!”, deptała po jej rękach, wyrywając się. I wyszła, zatrzaskując drzwi za sobą.
Ania z Markiem zamieszkali u niego. Nie planowała wracać do domu – żal do ojca i macochy palił jej serce. Starsza pani, u której wynajmowali, powiedziała, iż w dzień jej wyjazdu ojca dopadł wylew. Zmarł na intensywnej terapii. „Pogrzeb jest dziś. Zlituj się nad matką, przyjdź” – radziła. „Kłamstwo. Chcą mnie wciągnąć. Wyrzucili mnie. Ona udawała matkę!” – odcięła się Ania. Dwa miesięcy żyli u staruszki, nie widząc Marii. Marek dostał dyplom, Ania skończyła osiemnaście lat, pobrali się i wyjechali do jego rodzinnego miasta.
Marek został felczerem na Pogotowiu, Anię przyjęto jako salową w domu dziecka. Minęło trzynaście lat. Marek skończył medycynę, został chirurgiem. Ania wyuczyła się na pielęgniarkę i wróciła do domu dziecka. „Nie mogę porzucić tych dzieci” – mówiła. Kochali się, ale jedno rzucało cień na ich życie: Ania nie mogła mieć dzieci. Przez lata nie udawało się zajść w ciążę, a gdy wreszcie się udało, dziecko obumarło w łonie. By ratować Anię, lekarze usunęli macicę. Marek nie miał jej tego za złe, kochał jąAnia przytuliła się mocno do matki, czując, jak jej stara, drżąca dłoń gładzi jej włosy, jakby czas się cofnął i znów była tą małą dziewczynką, która wierzyła, iż mama uleczy każdą ranę.