Łyżka dziegciu w beczce miodu wolontariatu pracowniczego

nno.pl 1 tydzień temu

“Oferujemy dodatkowe dni wolne na wolontariat” – takie benefity znaleźć można w niektórych ogłoszeniach o pracę. Firmy lubią afiszować się swoim zaangażowaniem społecznym, jednak nie zawsze jest to uzasadnione. Kiedy od ulukrowanej komunikacji przejdziemy do konkretów, okazuje się, iż chwalenie się dniami wolnymi na wolontariat jest uzasadnione bardzo, bardzo rzadko.

Garść pytań

Wolontariat pracowniczy niesie za sobą masę niezaprzeczalnych korzyści – nie ma co nad tym debatować. Powiedziano i napisano już o tym wystarczająco dużo, łącznie z kompleksowym raportem “Wolontariat pracowniczy przyszłości” opracowanym przez Koalicję Liderzy Pro Bono. Od pewnego czasu zastanawia mnie natomiast kwestia samej organizacji pracy na rzecz innych pod parasolem pracodawcy. Chodzi dokładnie o dodatkowe dni wolne. Czy faktycznie są one wolne? Co dzieje się z czasem, który w postaci przepracowanych godzin “ofiarowywany” jest wspaniałomyślnie przez firmę organizującą wolontariat? Co dzieje się z zadaniami w pracy, które z powodu zaangażowania w wolontariat, nie zostały wykonane?

Do nadrobienia

Wyobraźmy sobie organizację X, która oferuje swoim pracownikom i pracownicom dodatkowy dzień urlopu na wolontariat. Czasami jest do dzień płatny, czasami bezpłatny. Przychodzi co do czego, cel jest wyznaczony, wszystko zorganizowane i wolontariuszka/wolontariusz poświęca osiem godzin na pracę wolontariacką. W danym tygodniu przepracowane zostały cztery dni zamiast pięciu. Co zatem dzieje się z tymi 20% zadań? Czyż nie jest tak, iż trzeba je później nadrobić? W większości przypadków na jeden dzień nie są wyznaczane zastępstwa, a choćby jeśli, jest to pewnego rodzaju mydlenie oczu. Rzadko zdarza się, aby nowe tematy nie mogły poczekać ośmiu godzin, aż dana osoba wróci do pracy. jeżeli tak, cała to narracja ze strony pracodawcy o wolnym dniu jest po prostu nieuczciwa. Nie jest to w istocie żaden urlop i żaden wkład ze strony biznesu, tylko przesunięcie czasu wykonania zadań na zasadzie “zrealizuj wolontariat, a później nadgoń swoje obowiązki, aby firma nie straciła”. Można by powiedzieć, iż tak działają wszystkie urlopy (może poza tymi dłuższymi). Zgoda, tyle iż tu mówimy o rzekomej hojności pracodawcy, a nie standardowym, wynikającym z prawa udzielaniu urlopu.

Produkcja ponad usługę

Taka sytuacja możliwa jest głównie na gruncie usług. Zdecydowanie trudniej byłoby działać na takich warunkach w produkcji. Powodem jest oczywiście fakt, iż szalenie trudno wyrównuje się niewyprodukowane partie danego wyrobu. jeżeli choćby byłoby to możliwe, ze strony firmy wiązałoby się to z istotnymi kosztami, czego biznes bardzo nie lubi. Procesy są, jakie są – usługi w tym kontekście to zupełnie inna rzeczywistość. “Czas to pieniądz” w produkcji znaczy coś innego niż w usługach… Swoją drogą bardzo ciekawi mnie, jaki jest udział wolontariatu pracowniczego w przedsiębiorstwach produkcyjnych, a ujmując to precyzyjniej – w działach bezpośrednio zaangażowanych w wytwarzanie. Nos podpowiada mi, iż znikomy.

Urlop przymusowy

“Wiesz co, Marcin, ja to mam czasami wrażenie, iż u nas wolontariat przestał być dobrowolny” – te słowa usłyszałem od znajomej, kiedy rozmawialiśmy o sytuacji w jej pracy. Chodziło o to, iż ten rodzaj aktywności stał się na tyle powszechny w firmie, gdzie koleżanka pracuje, iż jest już traktowany jak coś domniemanego, jest swoistą powinnością. W efekcie osoby, które nie chcą lub nie mogą angażować się w dodatkowe zajęcia, i tak uczestniczą w wolontariacie. Presja jest na tyle duża, iż ochotnictwo przerodziło się w konieczność. Dzień wolny w takich okolicznościach staje się przymusem, a odpracowywanie obowiązków oczywistością.

Nietrudno domyślić się, jakie są tego efekty: fałszywe zaangażowanie (bo wypada), poczucie symbolicznego dyktatu (symbolicznego, ale z bardzo realnymi konsekwencjami) oraz podawanie w wątpliwość samej idei. Nie da się od tego uciec, nie da się zachować dyskrecji i anonimowości, bo wolontariat pracowniczy z reguły realizowany jest w godzinach pracy. Wszyscy wszystko widzą. I osądzają, czasem może mimowolnie. Systematycznie realizowany wolontariat – a przecież o takim mówi się najczęściej w kontrze do okazjonalnego – ciążyć może właśnie w stronę rytualizacji i zarazem stygmatyzacji. W kontekście dnia wolnego brzmi to co najmniej koślawo.

Przeciw socialwashingowi

W raporcie Koalicji Liderzy Pro Bono mowa jest o czasie jako “najcenniejszym i najbardziej deficytowym zasobie wolontariatu” oraz konieczności godzenia pracy zawodowej i społecznej. Sądzę, iż dzień wolny odpowiada na te potrzeby w całkowicie pozorny sposób, o ile nie jest naprawdę dniem wolnym. Być może odpowiedzią byłoby dzielenie zespołów wolontariackich tak, aby możliwe były autentyczne zastępstwa. Sądzę, iż firmy prowadzące wolontariat pracowniczy powinny o to zadbać. W przeciwnym razie chwalenie się przed biznes na prawo i lewo wolnymi dniami na pracę społeczną będzie socialwashingiem wcielonym. Znaczenie mają nie tylko intencje, ale także ich realizacja, która czasami musi oprzeć się hura optymizmowi.

Efekt aureoli

Wszystko to skłania mnie do pewnej refleksji, nieco szerszej niż sam wolontariat. Mam tu na myśli uczciwą ocenę zaangażowania biznesu w zrównoważony rozwój. Sądzę, iż często pozostajemy w tym zakresie na zbyt dużym poziomie ogólności, niejako z automatu autoryzując całą organizację na podstawie danego wycinka. To przykład efektu aureoli/halo, gdzie w nieuprawniony sposób rozszerzamy pozytywne cechy poza adekwatną sferę. Po pierwsze, ów obszar może być mniej perfekcyjny niż by się wydawało – case fikcyjnych dni wolnych. Po drugie, fakt, iż np. firma dobrze zarządza śladem węglowym nie znaczy jeszcze, iż w całości jest zrównoważona, bo może choćby kaleczyć S poprzez naruszanie Kodeksu pracy. Trzeba doceniać dobre strony i piętnować złe. Równie wyrozumiale, co stanowczo.

Idź do oryginalnego materiału