Los serca: wybór na wagę życia

polregion.pl 1 tydzień temu

Dzisiaj znowu wróciłam myślami do tamtego dnia, gdy los postawił mnie przed wyborem. Gdy odbierałam wyniki badań, serce ścisnęło się z litości. W środku rosła mała istota – może dziewczynka, jasnowłosa, o psotnym uśmiechu. ale strach i rozpacz zagłuszały te myśli. Wsiadłam do zatłoczonego autobusu jadącego do poradni. Wysiadając na przystanku, omal nie upadłam w tłumie. Nagle coś zsunęło mi się z ramienia. Westchnęłam – pasek torebki był przecięty. Złodzieje zabrali wszystko – pieniądze, dokumenty, wyniki badań.

Łzy dławiły gardło, ale cóż było robić. Wróciłam do domu. Część badań musiałam powtórzyć, część odtwarzać. Gdy drugiego razu wysiadałam, potknęłam się i mocno potłukłam nogę. Ból przeszył ciało, a w duszy obudził się przesąd: „Gdy pójdę po raz trzeci – nigdy nie dojdę”. Wtedy podjęłam decyzję – dziecko będzie żyć. Strach ustąpił, a w sercu zrobiło się lżej.

Ciąża przebiegała spokojnie. USG potwierdziło – dziewczynka. Już wiedziałam, jak ją nazwę – Zosia. ale podczas kolejnego badania lekarze zaskoczyli mnie: podejrzewali u płodu zespół Downa.
„Trzeba wykonać amniopunkcję, badanie płynu owodniowego” – powiedziała lekarka, wypisując skierowanie. „Ale ostrzegam – to ryzykowne, może wywołać poronienie lub infekcję.”

Z ciężkim sercem zgodziłam się.

W dniu zabiegu przyjechałam do poradni z Dawidem. Został na korytarzu, nerwowo obracając klucze w dłoni. Ja, z drżącymi nogami, weszłam do gabinetu. Lekarka podłączyła aparat, by posłuchać bicia serca dziecka. Biło tak szybko, jakby zaraz miało pęknąć.
„Poczekamy” – zdecydowała. „Podamy magnez, by je uspokoić.”

Wróciłam na korytarz. Siedziałam, zaciskając dłonie, podczas gdy Dawid próbował mnie pocieszyć. Po pół godzinie znów mnie zawołano. Tętno się unormowało, ale dziecko odwróciło się plecami – w tej pozycji nie można było pobrać próbki.
„Poczekamy jeszcze” – westchnęła lekarka. „Może się obróci.”

Za trzecim razem wszystko było idealne – płód ułożył się prawidłowo, serce biło równo. Mój brzuch pokryto jodyną. W gabinecie panował upał, okno było szeroko otwarte, by choć trochę przewietrzyć pomieszczenie. Pielęgniarka wzięła tacę z narzędziami, gdy nagle do środka wpadł gołąb. Przerażony ptak miotał się, uderzał o ściany, wpadał na ludzi. Pielęgniarka krzyknęła, taca wypadła jej z rąk, przybry rozsypały się z brzękiem po podłodze.

Znów wyszłam na korytarz. Dawid, słysząc hałas, zerwał się:
„Co tam się dzieje?”
„Wleciał gołąb, wszystko przewrócił” – odparłam, czując, jak krew stygnie mi w żyłach.
„Zośka, to znak” – szepnął. „Chodźmy do domu.”

Wyszliśmy bez oglądania się za siebie.

W terminie urodziłam dziewczynkę. Nazwałyśmy ją Zosia – białowłosa, żywiołowa, o błyszczących oczach. Gdy miała dziesięć lat, patrząc na jej uśmiech, przypominałam sobie tamten dzień w poradni. Gołąb, jak anioł, wtargnął w nasze życie, by powstrzymać błąd. Zosia była zdrowa, a każdy jej śmiech przypominał mi – los wybrał za nas.

Ale w sercu wciąż mieszkał cień strachu. Co by było, gdybym nie usłuchała znaków? Gdyby gołąb nie wleciał? Przytulałam Zosię mocniej, czując, jak miłość do córki zagłusza wszelkie wątpliwości. Życie nie stało się łatwiejsze, pieniądze wciąż topniały, ale Zosia – nasz mały cud – była warta wszystkich prób.

Idź do oryginalnego materiału