Kilka lat temu nasza rodzina w końcu spełniła swoje marzenie – przeprowadziliśmy się do przestronnego, trzypokojowego mieszkania. W dwupokojowym było już ciasno z dwoma synami, a sytuacja finansowa mojego męża, Wojtka, wyraźnie się poprawiła. Nowe mieszkanie to nie tylko zmiana przestrzeni, ale i początek nowej przyjaźni – w sąsiedztwie mieszkała młoda para z córeczką, a z czasem zaprzyjaźniliśmy się tak bardzo, iż staliśmy się niemal jedną rodziną. Razem świętowaliśmy, wyjeżdżaliśmy za miasto, a dzieci radośnie bawiły się razem.
Wszystko zdawało się toczyć normalnym trybem, aż pewnego dnia usłyszeliśmy straszną wiadomość – u sąsiada, Adama, zdiagnozowano ciężką chorobę. Nie mogliśmy w to uwierzyć – taki energiczny, pełen życia mężczyzna, a tu nagle… Jego żona, moja bliska przyjaciółka Kasia, zaczęła gasnąć w oczach – schudła, zamknęła się w sobie. Starałam się ją wspierać, jak tylko mogłam, zapewniałam, iż wszystko będzie się dobrze, żartowałam, by choć na chwilę wywołać uśmiech. Ale lekarze nie dawali nadziei.
Przez kilka miesięcy razem z mężem pomagaliśmy tej rodzinie, jak tylko potrafiliśmy. Wpędziliśmy się w długi, nosiliśmy jedzenie, zabieraliśmy ich córeczkę Olę na spacery. A potem Adam umarł. Po prostu go zabrakło – jakby wyrwano nam kawał serca. Kasia była w odrętwieniu, pogrążona w żałobie, jak cień siebie samej. Przez pierwsze tygodnie po pogrzebie praktycznie nie opuszczałam jej strony. Ale niedługo zaczęła się odsuwać – zamknęła się w sobie, unikała spotkań, tylko mała Olka czasem wpadała do nas – pobawić się, coś zjeść, po prostu posiedzieć w cieple i spokoju.
Aż pewnego ranka Ola przyszła do mnie i cichutko poprosiła o jedzenie. Była głodna. Gdy jadła, zaniepokojona poszłam do Kasi. W mieszkaniu czuć było zapach alkoholu, a ona sama spała na podłodze, pośród rozrzuconych rzeczy. W lodówce – ani okruszka. Próbowałam z nią rozmawiać, błagałam, przekonywałam – wszystko na próżno. Coraz bardziej pogrążała się w otchłani, a Olka po szkole coraz częściej biegła do nas. Gładziłam ją po głowie, obiecywałam, iż nie dam jej skrzywdzić, i w sercu czułam, iż jest już nasza. Z Wojtkiem zawsze marzyliśmy o córce. I oto los przyprowadził nam tę dziewczynkę.
Pewnego dnia wyszłam na balkon zaczerpnąć powietrza i nagle usłyszałam kłótnię z ulicy. Poznałam głos Kasi.
– Ola, gwałtownie się ubieraj, mówiłam!
– Nie chcę! Chcę do cioci Asi! Ona na mnie czeka! – płakała dziewczynka.
Zbiegłam na dół, do klatki schodowej. Kasia była wyraźnie pijana i ciągnęła Olę za rękę.
– Kasia, co ty robisz?! choćby nie jesteś w stanie iść prosto! – krzyknęłam.
– To moje dziecko! Robię, co chcę! – wrzasnęła w odpowiedzi.
– Nie panujesz nad sobą, zostaw ją! Nie pójdzie z tobą!
I nagle Kasia, w furii, wyrwała rękę Oldze, pchnęła ją w moją stronę i ryknęła:
– Bierz ją! Rób z nią, co chcesz! I tak mi już nie potrzebna!
Ola łkała rozpaczliwie. Przytuliłam ją mocno i szeptałam:
– Jestem przy tobie, kochanie, wszystko będzie dobrze.
Od tego dnia Ola zamieszkała z nami. Sąd gwałtownie pozbawił Kasię praw rodzicielskich. Złożyliśmy dokumenty na adopcję i po kilku miesiącach oficjalnie zostaliśmy rodzicami Olki. Wyprowadziliśmy się do innego miasta. Synowie dorosli, założyli rodziny, a Ola dostała się na studia, gdzie poznała przyszłego męża. Cały czas utrzymywaliśmy kontakt, pisaliśmy, dzwoniliśmy.
Aż pewnego dA teraz, gdy mały Jaś biega po domu, śmiejąc się głośno, wiem, iż życie zatoczyło koło i dało nam drugą szansę.