Opowiadam, jak pewnego zimowego poranka w Warszawie, gdy jeszcze zaspanym krokiem wyładowywałam się z łóżka, zadzwonił mój kolega z oddziału:
Grażyno, dziś miałeś przyjść pół godziny wcześniej, dasz radę?
Oczywiście, idź spokojnie do dentysty, ja już wyruszam.
Rzuciwszy płaszcz na wieszak, pośpiesznie opuściłam klatkę schodową. Na podwórku nocny mróz zamienił chodnik w czarny lód, a śnieg, który spadł w nocy, lepił się pod butami niczym lodowaty klej.
Nie będzie gwałtownie mruknęłam, stawiając niepewne kroki po poślizgniętym bruku i kierując się w stronę przystanku autobusowego.
Po drodze spotkałem porządkowego, który nazywano w całym budynku Staszek choć jego pełne nazwisko brzmiało wciąż Staszek Nowakowski. Zatrzymał się przy każdej przechodzącej osobie, tłumacząc:
Piasku nie ma, nie przywieziono.
Ludzie jednak uśmiechali się i zachęcali go:
Nic, Staszek, jakoś się wywalczymy!
Gdy opuściłam podwórko, na chodniku leżała mieszanina błota i rozpuszczonego śniegu, które nocne przechodnie zostawili po swoich pośladkach, rozmazując biały puch. Grażyna szła zdecydowanym krokiem, myśląc o tym, czy wypisać pacjentkę z piątego oddziału czy zostawić ją jeszcze kilka dni w szpitalu.
Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, poślizgnęła się. Upadła, a żeby wstać, musiała oprzeć dłonie w brudnej papie. Spojrzała ze wstrętem na gęstą błotnistą kałużę rozciągającą się przed i za nią, ale wtedy podniosła ją mężczyzna w długim płaszczu, trzymając pod pachą.
Dziękuję rzekła, odwracając się. Przed nią stał wysoki mężczyzna z uśmiechem.
Nie ma sprawy, ale musisz się od razu umyć w domu.
Nie mam czasu, się spieszę.
W takim razie powodzenia w pracy dodał i zniknął w pobliskiej uliczce.
Rozbierając się i przekazując pielęgniarce brudny płaszczyk do powieszenia, Grażyna słuchała:
Wszystko jak zwykle, dyżurny lekarz jeszcze tu jest, nadzoruje nową pacjentkę. Młoda dziewczyna boi się porodu, ale już zdecydowała się zostawić dziecko. Rodzice mieszkają w Łodzi, przyjechała tu do ciotki, a po porodzie wróci do domu.
W jakim jest pokoju? dopytała.
W siódmym.
Wzięła więc głęboki oddech i ruszyła na oddział. Po wejściu do siódmego pokoju spotkała dyżurnego lekarza, od którego otrzymała wszystkie niezbędne informacje, po czym weszła do sali, w której leżała dziewczyna odwrócona plecami do ściany. Dotknęła jej ramienia, a pacjentka odwróciła się i zapytała:
Czy pani lekarz?
Tak, nazywam się Grażyna Kowalska, a ty? odpowiedziałam, choć w jej głowie już rozbrzmiewało imię Zuzanna.
Już podjęłam decyzję westchnęła, pośpiechując, odrzucę dziecko.
Czy to twoja decyzja, czy rodziny? dopytałam.
Wspólna.
Czy ojciec dziecka wie?
Nie, ale myślę, iż nie chce mieć potomka.
Powinnaś mu powiedzieć, iż to nie zabawka, a ty masz własnych rodziców, dlaczego go pozbawiasz miłości?
Jestem jeszcze młoda, muszę się uczyć.
Wcześniej się nad tym zastanów, bo każdy czyn ma swoją odpowiedzialność. Czy naprawdę chcesz odrzucić taką maleńką istotę? Przypomnij sobie, jakbyś stała w wagonie pociągu, siedziała wygodnie, a nagle ktoś wyrzuca cię na zimno, samą. Jak wyobrażasz sobie taką scenę? Jesteś już dorosła, znajdziesz wyjście, ale twoje dziecko to maleństwo, które bez mamy nie przetrwa.
Ale on sam nie pomoże! krzyknęła.
Ty jesteś jego pomocą.
Nie chcę.
Masz jeszcze czas, by zadzwonić do ojca. Nie bój się porodu, wszystko będzie dobrze.
Uściskałam ją mocno, uśmiechając się ciepło. W oczach Zuzanny widać było ból, zamieszanie i nadzieję, iż problemy rozmylą się jak kiedyś w dzieciństwie.
Cały dzień myślałam o tej dziewczynie i o sobie. Mam już 34 lata, a założenie rodziny wciąż mi nie wychodzi. Na studiach miałam chłopaka, planowaliśmy ślub, ale wypadek pijany kierowca roztrącił go na drodze. To było na czwartym roku, poświęciłam wtedy dużo czasu żałobie, a potem już nie myślałam o małżeństwie, obawiając się, iż nowy związek zdradzi pamięć o zmarłym. Z czasem ból przeminął, ale koledzy z roku mieli już rodziny, a ja wciąż nie spotkałam odpowiedniego mężczyzny.
Grażyna, nie siedź w domu w weekendy, może na spacerze kogoś spotkasz radziła matka.
Mamo, jak mam tam spotkać? Może to jakiś podrywacz? odrzekłam.
Czasami, przy wypisywaniu pacjentek, stałam przy oknie swojego gabinetu i patrzyłam, jak mężczyźni wyciągają ręce po żony. Łzy napływały mi do oczu, bo chciałam trzymać własne dziecko w ramionach, mocno, jak te inne kobiety.
Teraz podeszłam do okna, wszystkie wypisane pacjentki i szczęśliwi rodzice już wrócili do domów. Za oknem szara, mokra pogoda, sypał się deszczowy śnieg. Wieczorem znów się ochłodzi, znowu będzie ślisko i błoto. Pamiętałam, iż muszę wyczyścić płaszcz, więc udałam się do szatni w korytarzu personelu.
Dzień minął spokojnie, nie było nagłych wypadków. Postanowiłam jeszcze raz odwiedzić Zuzannę w siódmym pokoju. Dowiedziałam się, iż ma zaledwie osiemnaście lat, mieszka w pobliskim Pruszkowie, a tu rodzi, bo w małym miasteczku wszyscy znają każdego. Miała czas na przemyślenia, zważyła za i przeciw. Ojciec miał jeszcze podpisać formularz, co jej sprawiało trudność.
Zauważyłam, iż nigdy wcześniej nie wchodziłam w szczegóły takich decyzji, choć w praktyce spotykałam je często. Teraz jednak serce mnie skłaniało do empatii wobec Zuzanny i jej przyszłego synka, którego informacje znalazłam w kartotece.
Cały dzień nie mogłam przestać o niej myśleć. Po wyjściu jeszcze raz zajrzałam do sali. Wczoraj przywiozła ją ciotka, starsza kobieta, która chciała zostawić dziewczynkę pod opieką, bo sama jechała na konsultację do szpitala w Łodzi. Pomogłam, bo kiedyś pracowałam na oddziale chirurgicznym i nie mogłam odmówić.
Zuzanna trzymała telefon, próbując dzwonić do ojca, ale ten nie odbierał.
Może napiszę, iż nie znam ojca? zapytała.
Najpierw urodź, potem zobaczymy. Czy masz skurcze? pytałam.
Nic nie czuję. odpowiedziała.
Jak coś się zacznie, powiedz siostrze, ona wezwie lekarza.
Zuzanna się uspokoiła i choćby uśmiechnęła.
Wyszłam, myśląc o jej bezpieczeństwie. Szłałam ostrożnie, bo bałam się poślizgu, ale znowu poślizgnęłam się, tym razem nie tak pięknie upadła mi kolano i nie mogłam wstać. Za mną szła kobieta, ale nie zdołała mnie podnieść. Nagle poczułam, iż ktoś chwyta mnie pod pachy i podnosi. Szeroki uśmiech ratownika porannego rozjaśnił mi twarz.
Dziękuję. rzekłam.
Jestem Jan, a panie jak się nazywa? zapytał, spodziewając się mojego imienia.
Gdyby nie dwukrotne uratowanie, pewnie bym nie odpowiedziała. Zrobiłam krok, choć bolało.
Czy potrzebuje pani szpitala? zapytała.
Nie, tylko kolano się uszkodziło.
W takim razie muszę panią odprowadzić.
Opowiadał, iż jest inżynierem w warszawskim zakładzie przemysłowym, ma młodszego brata i siostrę, których wspiera.
Moja córka Lidia to złota dziewczynka, a brat wpadł w tarapaty z dziewczyną, ale nie chce o tym rozmawiać. Ja mam więcej doświadczenia.
Pomógł mi dojść na drugi piętro, podając rękę Lidię Pawłównę, z którą w dwie minuty udało mu się nie tylko się przywitać, ale i ją zauroczyć. Lidia zaproponowała mu herbatę, ale odmówił, mówiąc, iż jego dzieci czekają.
Dziękuję za pomoc mojej córce powiedziała Lidia z rozczarowaniem.
Mężczyzna odszedł, a matka Lidzi, słysząc to, westchnęła:
No cóż, znalazł się jakiś miły facet, ale już żonaty, cóż za pech.
Wytłumaczyłam jej, iż Jan nie jest żonaty, ma tylko brata i siostrę. Matka dalej gadała:
A kiedy ja umrę, zostaniesz sama, bo oprócz mojej siostry Marty, która ma dwa lata mniej ode mnie, nie masz nikogo.
Delikatnie objęłam ją i powiedziałam:
Żyj dalej, będę tęsknić, ale już zmęczona, idę spać. Jutro wstanę wcześnie, bo obawiam się o jedną dziewczynkę.
Wstałam o szóstej rano i zadzwoniłam do dyżuru:
Jak tam Zuzanna z siódmego pokoju?
Skurcze już się zaczęły, ale zdążycie zjeść śniadanie.
Całe przedpołudnie myślałam o Janie i wyobrażałam sobie go przy Zuzannie z dzieckiem w ramionach.
Czy już się zakochałam w podeszłym wieku? zastanawiałam się, widząc jego uśmiech. Długo poprawiałam makijaż przed lustrem, łapiąc się na tym, iż chcę go spotkać dziś na ulicy.
Nie pojawił się jednak. Weszłam do holu szpitala i zobaczyłam dwóch mężczyzn; jednego rozpoznałam jako Jana. Podeszłam do niego:
Dzień dobry, czym mogę pomóc?
A pan jak tu trafił?
Pracuję tutaj, czy coś stało się z panią siostrą?
Moja siostra ma dwunastu lat, nie chcę, by poszła w ślady tego chłopa, najpierw skończy studia.
A co z panem? zwróciłam się do brata Jana, Wojtka.
Ten facet miał pomysł zrobić dziecko, a teraz chowa się przed dziewczyną, której nie chce. Dzwoniła do niego dwadzieścia razy wczoraj. Musi się ożenić, chłopcze.
Więc Zuzanna naprawdę chce odrzucić dziecko? tłumaczył brat Wiktor.
Grażyno, proszę gwałtownie do porodu krzyknął telefon.
Zuzanna bała się, czy umrze, czy spotka swojego przyszłego ojca, którego wyobrażała sobie jako pewnego siebie Vovę. Ból nie pozwalał jej się skupić, a gniew wobec niego rosł.
Gdzie jest Grażyna? Dlaczego nie przychodzi? pytano.
Zuzanna uśmiechnęła się, gdy usłyszała:
Nie bój się, wszystko będzie dobrze.
Szybko zakończyło się to wydarzenie.
Pielęgniarka pokazała małego chłopczyka i zaniosła go do oddziału neonatologii.
Zuzanna odpoczywała w swoim pokoju.
Czy nazwiesz go Janem? zapytała Wiktor.
Dlaczego? odpowiedział.
Na znak wdzięczności za twoje wsparcie. Z Zuzanną wszystko w porządku.
Jan, patrząc na Grażynę, rozpromieniony się uśmiechnął.
Najpierw zapytam Zuzannę, bo już urodziła.
Po tygodniu bracia i siostra przywitali małego Jana w domu, gdzie Lidia Pawłowna przygotowywała obiad. Zuzanna przeprowadziła się do nich na kilka dni, bo ciotka trafiła do szpitala w Łodzi. Jan często, przysłaniając oczy, mówił rodzicom, iż zostanie u przyjaciela na noc, ale wszyscy widzieli, jak szczęśliwa jest Grażyna i jak bardzo zależy mu na niej.
Młodszy brat Jana został pokazany rodzicom Zuzanny, a później odbyły się jego chrzty. Chrzestną była Grażyna, a Jan chrzestnym. Dwa miesiące później wzięli ślub. Młode małżeństwo było szczęśliwe, a najbardziej cieszyła się Lidia Pawłowna, bo jej córka wreszcie ma rodzinę, przyjaciół i dom. Teraz czeka na wnuki, a wszystko ma swój czas.














