Od kilku dni sala Jakuba Zborowskiego była najbardziej irytującym punktem dyżuru Adama. Jakub, tkwiący w rozpaczy i poczuciu winy po upadku swojej iluzji o Liwii, znowu traktował wszystkich jak zło konieczne. Adam, człowiek prosty i honorowy, który przez większość życia musiał udowadniać innym swoją wartość, czuł niechęć do swojego nowego podopiecznego, który na każdym kroku próbował podkreślić swoją wyższość i wyjątkowość, którą najwyraźniej dostrzegał tylko on sam. Pięćdziesięcioletni Adam nie musiał zgłębiać elaboratów na jego temat, by wysnuć, iż ma przed sobą zepsuty owoc elity. Czuł obrzydzenie, choćby do samej idei „bananowego dziecka”, więc traktował Jakuba protekcjonalnie. Widział w nim jedynie kapryśne, rozpuszczone dziecko. A ponieważ Jakub był w wieku jego własnego syna, którego starał się wychować na uczciwego człowieka, pielęgniarz podświadomie przeniósł na pacjenta szorstką, choć ukrytą troskę, połączoną z jawnym brakiem cierpliwości.
Na domiar złego, Liwia Wolska oficjalnie znikła z życia Jakuba, co tylko wzmocniło jego frustrację. Nie dość, iż skończyła z nocnymi wizytami, to aby na dobre odciąć się od natrętnie powracających myśli, przeniosła się na inny oddział (lub została przeniesiona przez Sadowskiego). Jakub prawie zapomniał, jak wygląda, bo już choćby nie mijali się na korytarzu w ciągu dnia. Ta nagła obsesyjna utrata kontroli pchała go w kierunku szaleństwa. Przestał jeść, koszmary z Mają były częstsze, a bóle głowy intensywniejsze.
Właśnie teraz Adam stał przy stoliku, z przesadną rezygnacją stawiając nietkniętą tacę śniadaniową. Jakub leżał na łóżku i udawał, iż go ignoruje, wpatrując się w malowniczy pejzaż za oknem.
– Zborowski. To jest twoje trzecie śniadanie, którego choćby nie dotknąłeś – warknął Adam. Ton był ostry, pretensjonalny. Jakub tylko westchnął.
– Możesz sobie to zjeść, wasze żarcie jest gorsze niż karma dla psów. Smacznego – mruknął, czując, iż mężczyzna już ledwo maskuje irytację. Adam ostentacyjnie odsunął tacę, a brzęk porcelany o metal był głośniejszy, niż powinien. Otarł dłonie o spodnie, patrząc na Jakuba z dominującym, nieprzyjaznym wyrazem twarzy.
– To nie all-inclusive, Zborowski. Z premedytacją ignorujesz wszystkie zalecenia. Nie jestem Liwią, którą owinąłeś sobie wokół palca. Jedz, bo będziemy rozmawiać inaczej. – Utrzymywał wyniosłą pozę.
Jakub zaplótł dłonie na piersi, zaciskając powieki. Nagle stracił zainteresowanie Adamem i ich pojedynkiem na cięte riposty. Otworzył oczy, znów skupiając wzrok na skąpanym w letnich promieniach słońca ogrodzie, który zawsze go relaksował, kiedy musiał uspokoić nerwy.
– Yhym, ja ją, jasne… – mruknął już do siebie, a przynajmniej tak sądził. Na jego nieszczęście pielęgniarz to usłyszał i nieoczekiwanie zmienił nastawienie. Reakcja Jakuba była naturalna, szczera i niewymuszona, co Adam zdawał się wyłapać.
– o ile wydarzyło się coś między tobą, a Liwią... – zaczął, na co Jakub z impetem odwrócił twarz w jego kierunku, gdyż był święcie przekonany, iż został sam. – jeżeli doszło do złamania protokołu, powinieneś to zgłosić.
– Skąd ten pomysł?! O czym ty mówisz?! – oburzył się Jakub, na co mężczyzna tylko nieznacznie uśmiechnął się pod nosem.
– Daj sobie z nią spokój, Zborowski. To nie jest kobieta dla ciebie.
– A co ty możesz o tym wiedzieć?
Adam porzucił fasadę aroganckiego służbisty. Jego sylwetka się rozluźniła, a z twarzy zniknęła maska zawodowego cynizmu. Teraz stał z rękami luźno skrzyżowanymi na piersi, a w jego ciemnych oczach Jakub po raz pierwszy zobaczył coś więcej niż niechęć – zalążek empatii i zaangażowania.
– Krążą plotki, a jak wiemy w każdej plotce jest ziarno prawdy. Liwia ma swoją wersję wydarzeń… a jaka jest twoja?
W tym pytaniu była cicha prośba o prawdę. Adam nie szukał potwierdzenia, szukał informacji, które rozwiałyby nurtujące go niejasności. Przyjął postawę sprzymierzeńca, która dawała do zrozumienia, iż doskonale zna przyczyny jego stanu i wie więcej o zawiłościach tego miejsca, niż Jakub może sobie wyobrazić.
Liwia wybiegła z klubu. Nie szła. Uciekała. Neonowy szyld `EDEN`, rzucający pulsujące, szkarłatne światło, wydawał się kpić z jej rozpaczy. Zimne, nocne powietrze smagało spoconą skórę, ale to nie przynosiło ulgi. Pędziła przed siebie, w opiętym, czarnym kombinezonie, który jeszcze godzinę temu miał symbolizować kobiecość i seksapil, a teraz był tylko szmatą, brudną od grzechu tej nocy.
Przez całą drogę do domu widziała jedynie jego twarz. Był młodszy. Był magnetyczny. Był niebezpiecznym, idealnym substytutem. Znalazła go w tłumie, a on, jak głody pies podążył za jej wezwaniem. Nazwała go Kuba a on choćby nie zaprotestował.
Myślała o swoim pacjencie. O tym, jaką ten bezczelny gówniarz ma nad nią władzę. Mógł ją zniszczyć, a jednak to ona niszczyła samą siebie. Zdrada męża była już rutyną. Tajemnicą, którą skrywała przed światem, była zdrada siebie.
Zatrzymała się na progu, szarpiąc zamek. Powiedziała Sebastianowi, iż wychodzi z koleżankami. Powiedziała, iż potrzebuje luzackiego wieczoru, odrobiny normalności. Kłamstwo, ta cała fasada jej życia, była coraz cieńsza.
Wpadła do łazienki, odrzucając na bok klucze. Otworzyła prysznic, nie czekając aż woda się nagrzeje. Uderzył w nią lodowaty strumień. Jęknęła, ale nie cofnęła się. Nie chodziło o to, by zmyć zapach jego taniego mydła. Chodziło o to, by zmyć brud męskiej toalety – wilgoć, smród papierosów i poczucie absolutnego upadku.
Usiadła na płytkach, pozwalając, by woda obmywała jej włosy, twarz i ramiona. Powróciło do niej to pierwotne uczucie i to, co wydarzyło się lata temu. Czuła, jak tamte demony, które tylko nieliczni znali i o których myślała, iż dawno pogrzebała, budzą się pod tym brudnym, klubowym pocałunkiem.
Zemściła się na sobie. Zemściła się na Jakubie, który niczego nieświadomy, wciąż na nią czekał. A najgorsze, iż poczuła ulotną, nienawistną satysfakcję.
Pochyliła się do przodu, szepcząc:
– Nie powinnam była tego zrobić. Nigdy więcej.
Ale wiedziała, iż to kolejne kłamstwo. Wiedziała, iż ukryte w niej zwierze dopiero się budzi. I potrzebował karmienia.
Liwia obudziła się zbyt wcześnie w chłodnym, porannym świetle, czując, jak w jej czaszce pulsuje gniewny rytm. Skacowana do granic możliwości, przeklęła w duchu szkarłatny neon `EDEN` i swoją nierozważną ucieczkę w zapomnienie. W łazience, jej odbicie miało pod oczami fioletowe cienie, będące cichym świadectwem minionej nocy.
Wyszła do kuchni, gdzie zastała już męża. Sebastian, w nienagannie skrojonym garniturze, stał przy wyspie. Był uosobieniem troski i spokoju, kontrastującym z jej wewnętrznym chaosem.
– Dzień dobry, kochanie – powiedział łagodnie. Jego opiekuńcza postawa, choć urocza, tylko potęgowała jej poczucie winy i obrzydzenie do samej siebie.
Przed nią, na blacie, czekała szklanka z wodą i cytryną.
– Wypij to. Wczorajsze koleżanki musiały cię nieźle zmęczyć – uśmiechnął się, ale w jego lazurowych oczach czaiła się drobna, ledwo dostrzegalna tęsknota za odpowiedzią.
Liwia opadła na krzesło.
– Dziękuję, kochanie. Słuchaj, masz chwilę? Ból głowy mnie zabija. Czy mógłbyś, proszę, podać mi z torebki przeciwbólowe?
Wskazała na swoją czarną, klubową kopertówkę, leżącą na kanapie. Sebastian, bez zwłoki ruszył, by jej pomóc. Sięgnął do środka, musnął palcami pudełko z lekami i... poczuł coś obcego.
Wyciągnął dłoń. Między palcami trzymał niebiesko-srebrny, foliowy prostokąt. Cały świat Liwii zawirował, a ból głowy stał się nagle płytki w porównaniu z palącym strachem.
Sebastian, zdezorientowany, obrócił przedmiot. Jego czoło zmarszczyło się. Jego naiwna beztroska ustąpiła miejsca koncentracji.
– Liw, co to jest? – Zapytał, a jego głos był tak spokojny, iż zabrzmiał gorzej niż wrzask.
Liwia poczuła, jak zimny pot zbiera się jej na karku. Musiała kłamać. Natychmiast.
– O, tak! Zapomniałam ci powiedzieć! – Jej głos był o ton za wysoki, zbyt nerwowy. – Nadeszła pora na wymianę mojej wkładki. T-tej spirali, wiesz?
Sebastian zmierzył ją zimnym wzrokiem.
– No i?
– I… i okazało się, iż mam jakąś drobną infekcję. Doktor kazał mi poczekać. Więc póki co jestem bez zabezpieczenia – mówiła, gorączkowo gestykulując. – A to.. to na wszelki wypadek! Wiesz, gdyby nas nagle naszła pora na zbliżenie w jakichś... dziwnych okolicznościach. Nie mogłam ryzykować!
Sebastian patrzył na nią, a jego oczy, zwykle pełne oddania, teraz przeszyły ją spojrzeniem pełnym szoku i niedowierzania.
– Dziwne okoliczności? – powtórzył, a w jego głosie pojawiła się wrogość, którą rzadko okazywał. Odrzucił prezerwatywę na blat. – Masz kogoś, Liwia?
Uderzenie było proste i bezpośrednie. Poczuła, jak jej serce zaczyna bić nierównomiernym, porywczym rytmem.
– Nie! Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy?! – Wstała, przybierając postawę oburzenia, chociaż wewnątrz była rozdygotana. – Jak możesz mi zadawać takie pytania po dwudziestu latach?!
Sebastian przewiercił ją wzrokiem po raz ostatni, a w jego postawie pojawiła się nagła sztywność, nienawiść do jej kłamstwa.
– Nie mam na to czasu. – Głos miał ostry i ostateczny. – Muszę iść do pracy.
Chwycił aktówkę i nie czekając na odpowiedź, wyszedł, trzaskając drzwiami. Zostawił Liwię w absolutnej ciszy, ze szklanką wody z cytryną i małym, niebiesko-srebrnym symbolem jej wewnętrznego upadku, leżącym na kuchennym blacie.











