Po naszym artykule „Nie jesteście sami na tych chodnikach. Mała lekcja współżycia dla krakowskich przewodników” odezwali się do nas liczni czytelnicy. Wśród wiadomości znalazły się zarówno głosy krytyczne, jak i takie, które wskazywały, iż opisany problem rzeczywiście istnieje i wymaga rozmowy.
W artykule opisaliśmy sytuacje, w których grupy turystyczne prowadzone są w sposób utrudniający poruszanie się innym – całą szerokością chodnika, środkiem wąskiej ulicy czy z postojami w miejscach blokujących przejście. Zwracaliśmy uwagę, iż rola przewodnika nie ogranicza się do opowiadania o mieście – obejmuje też dbałość o to, by ruch pieszy odbywał się bez przeszkód.
Dziś publikujemy list od naszego Czytelnika – emerytowanego przewodnika miejskiego – który, bazując na swoim doświadczeniu, odnosi się do argumentów często podnoszonych w dyskusji po naszym tekście.
Szanowna Redakcjo, Szanowni Czytelnicy,
Jako przewodnik przepracowałem w Krakowie ponad trzy dekady. Oprowadzałem grupy w czasach, gdy obowiązywały ścisłe przepisy i licencja była obowiązkowa, oraz później – po deregulacji. Wiem, jak wygląda ta praca od środka, ale wiem też, jak odbierają ją mieszkańcy mijający codziennie dziesiątki zorganizowanych wycieczek.
Wiele osób z mojego środowiska uważa, iż winę za wszelkie problemy ponoszą wyłącznie samozwańczy oprowadzacze, którzy pojawili się po zmianie przepisów. Rzeczywiście, wśród nich zdarzają się osoby bez doświadczenia, które nie radzą sobie z logistyką dużej grupy. Ale byłoby nieuczciwe twierdzić, iż licencjonowani zawsze działają bez zarzutu. Widziałem kolegów z wieloletnim stażem, którzy ustawiali turystów w poprzek wąskiej ulicy albo prowadzili ich zwartym murem, nie zostawiając miejsca dla przechodniów.
Często słyszę też, iż „prawdziwi” przewodnicy nie chodzą z parasolkami, więc łatwo odróżnić ich od amatorów. To półprawda. Wielu licencjonowanych faktycznie korzysta z parasoli – i trudno się dziwić, bo to proste i skuteczne narzędzie. Na zatłoczonym Rynku czy pod Wawelem ułatwia utrzymanie grupy w całości. Problem pojawia się dopiero wtedy, gdy za takim parasolem idzie gęsta ściana turystów blokująca cały chodnik – dla mieszkańca nie ma znaczenia, kto prowadzi, skoro efekt jest ten sam.
Inny popularny argument mówi, iż licencjonowani przewodnicy są szkoleni z zasad poruszania się po mieście, więc wiedzą, jak ustawiać grupę. To prawda, ale w praktyce o miejscu postoju decyduje często wygoda przewodnika lub plan wycieczki, a nie przepustowość chodnika. Fragment cienia w upalny dzień czy dobre miejsce do pokazania detalu architektonicznego potrafią przesłonić fakt, iż blokujemy ruch innym.
Słyszałem też, iż cała dyskusja jest przesadzona, bo sezon turystyczny trwa krótko. Mieszkańcy Starego Miasta czy Kazimierza powiedzą jednak, iż „krótko” oznacza dla nich kilka miesięcy codziennego przeciskania się między grupami – czasem kilkanaście razy dziennie. Dla kogoś, kto pracuje lub mieszka w takich miejscach, to nie jest chwilowa niedogodność.
I wreszcie – argument, iż mieszkańcy powinni cieszyć się z obecności turystów, bo dzięki nim miasto żyje. Zgadzam się, turystyka jest ważna. Ale Kraków to nie tylko atrakcja na mapie – to dom dla setek tysięcy ludzi. Rolą przewodnika jest tak prowadzić grupę, żeby obie strony mogły funkcjonować obok siebie bez poczucia, iż jedna jest uciążliwa dla drugiej.
Nie piszę tego, żeby uderzać w swoją dawną branżę. Piszę, bo wiem, iż można to robić lepiej – i iż to w interesie samych przewodników leży, by miasto widziało w nich ambasadorów, a nie utrapienie.
Z poważaniem,
(Imię i nazwisko do wiadomości redakcji)