Letnie Sekrety Piwnicy

twojacena.pl 1 tydzień temu

Piwniczne lato

Najpierw rozległ się huk. Tak głośny, iż aż w uszach dzwoniło, jakby w róg ulicy Słowackiego wjechała ciężarówka. Kinga upuściła miskę z mięsem, szkło z brzękiem rozsypało się po podłodze, kot frunął jak ptak i schronił się pod stołem. Potem zapadła cisza. Nie ta zwykła — pełna odgłosów ulicy i kroków sąsiadów — ale martwa, głucha, jak w starych piwnicach z czasów wojny. choćby lodówka ucichła. choćby zegar na ścianie zdawał się wstrzymywać oddech.

Kinga zastygła w miejscu, z rękami umazanymi w mięsie po łokcie, i na chwilę zapomniała, jak oddychać. Dopiero po chwili, gdy serce przestało jej tłuc się w gardle, zrozumiała: to nie trzęsienie ziemi, nie wybuch, nie samochód. To znów Tadeusz Nowak z siódmego piętra upadł. Starszy, samotny, dziwak. Od dawna zauważała, iż chwieje się jak pusty wazon postawiony na krawędzi półki.

Nie myśląc, przygryzając wargę aż do krwi, pobiegła na górę po schodach. Serce waliło jak bęben. Siódme piętro — dokładnie nad nią. Mieszkał tu od lat, jeszcze z czasów transformacji. Po śmierci żony stał się cieniem — poruszał się powoli, prawie nie mówił. Tylko stara płyta wirowała w jego mieszkaniu każdego ranka. I ten zapach — coś leczniczego, maść albo balsam. Czasem siedział na balkonie w szlafroku i patrzył w dół, jakby czekał, iż ktoś podejdzie po schodach.

Prawie się nie witają. Ona — z obojętności, on — jakby w ogóle jej nie widział. W ich klatce nikt nikomu nie jest potrzebny. Rozpoznają się po kroku, po skrzypnięciu drzwi, po zapachu z kuchni. Ale nie po imieniu. Nie po głosie.

Drzwi były uchylone. Wiedziała, iż tak będzie: Tadeusz zawsze zostawiał je otwarte… na wypadek, jak ten. Wpadła do mieszkania, i zobaczyła to, czego się bała.

Leżał w korytarzu. W niebieskiej flanelowej koszuli i wytartych dresach. Obok leżała laska, rozbita szklanka. Twarz szara, usta zaciśnięte w cienką linię. Na czole krople potu.

— Tadeuszu! — Kinga upadła na kolana przy nim. — Słyszy pan mnie?

Ledwo otworzył oczy. Oddech ciężki, jakby wspinał się pod górę.

— To ja… Kinga. Z szóstego. Zaraz wezwę karetkę…

— Nie trzeba — zachrypiał. — Tylko… pomóż.

— Co pan mówi, coś pana boli? Ręka? Noga?

— Nie. Tylko… słabo. Przynieś krzesło. Białe. Z łazienki.

— Może jednak lekarza?

Spojrzał na nią nagle ostro:

— Nie. Dość wstydu. Niech przynajmniej sąsiedzi nie widzą starca w zakurzonym korytarzu.

Przyniosła krzesło. Oparł się na niej, na lasce, podnosił się wolno, z wysiłkiem, ale sam. Gdy usiadł, westchnął głęboko, jakby pozbywał się wstydu.

— Dzięki… Nie musiałaś…

— Wiem — odparła po chwili. — Ale zostanę. Na trochę.

Nie protestował.

I została.

Na dzień. Potem na tydzień. A w końcu — na całe lato.

Myła podłogi, gotowała owsiankę, wynosiła śmieci. Prawie nie mówił. Czasem tylko patrzył przez okno, jakby czekał na kogoś, kto już nigdy nie przyjdzie. Czasem zasypiał w fotelu, z laską przy kolanach, jakby strzegł przeszłości.

Kinga chodziła po jego mieszkaniu na palcach. Jak w muzeum. Wracając do swojego, nie czuła tam nic swojego — jakby mieszkała piętro wyżej. Swoje mieszkanie zdawało się wynajęte bez jej zgody.

Zwolnili ją wiosną. Restrukturyzacja. Dział księgowości zlikwidowany. Szukanie pracy nie miało sensu — miasto małe, ofert brak. Mąż — zniknął piętnaście lat temu. Zapił się, potem przepadł. Syn — w wojsku, daleko. Pisał rzadko. I tak naprawdę nikomu nie była potrzebna. Przywykła do tego. Przywykła być cicha. Przywykła do samotności jak do starego mebla: skrzypi, ale nie wyrzucisz.

A tu nagle — on.

Tadeusz Nowak. Jego mieszkanie. Jego płyty. Jego powolny oddech.

Po tygodniu zaczął mówić. Najpierw o muzyce. Potem o wojnie. O żonie — Halinie. Poznali się w Katowicach. Śpiewała w chórze. On miał mundur.

— Powiedziała, iż wyglądam jak ćma z pagonami. Wtedy się obraziłem. A potem już nie umiałem odejść. Wszystko razem — dzieci, działki, książeczki pracy. A potem serce. Jej. A ja zostałem.

Mówił, ona słuchała. Czasem się irytował — wyszarpywał jej z rąk łyżkę:

— Nie tak! Ona robiła inaczej! — i milknął. Ona obrażała się. Wychodziła. Ale wracała.

Bo czuła, iż on czeka.

A może i ona też.

Pewnego dnia powiedział:

— A ty masz taki głos, gdy się złościsz. Na końcu — jakby ci brakowało tchu. Halina tak miała. Zawsze udawała silną. A w środku — kruszała.

Nie odpowiedziała. Bo to była prawda.

W sierpniu zaczął cichnąć. Prawie nie jadł. Pił wodę po trochu. Siedział w fotelu, otulony kocem, patrzył w kąt pokoju, jakby wiedział, skąd ma przyjść ktoś ważny.

Poprosił:

— Przynieś album. Ten, za książkami. Znajdź stronę z różą.

Znalazła. Między zdjęciami — stara pocztówka. Kobiece, okrągłe pismo. Wyblakłe.

Tadek, nie zapomnij podlać pelargonii. I wyjmij baterie z pilota, bo się wyczerpią.

Słuchał, gdy czytała. Nie słów — głosu. Nie oczy zamknął — duszę.

Zasnął. I nie obudził się więcej.

Syn przyjechał we wrześniu. Kinga spotkała go przed blokiem. Prosta koszulka, twarz zmęczona, ale spokojna.

— Byłaś z nim? — spytał.

— Całe lato — odparła.

Przytulił ją. Cicho. Bez słów.

— Ty… kim byłeś dla niego?

Chciała powiedzieć „sąsiadka”. Albo „po prostu pomagałam”.

Ale nagle wydechła:

— Byłam blisko.

Skinął głową.

I to wystarczyło.

Idź do oryginalnego materiału