Lato w piwnicy
Najpierw był huk. Tak głośny, iż w uszach dzwoniło, jakby ciężarówka wjechała prosto w ścianę kamienicy na rogu ulicy Sienkiewicza. Jadwiga upuściła miskę z mięsem, szkło z brzękiem rozsypało się po kafelkach, kot frunął jak ptak i schował się pod stołem. A potem nastała cisza. Nie zwykła — pełna odgłosów ulicy czy kroków sąsiadów — ale martwa, głucha, tak jak w starych piwnicach z czasów wojny. choćby lodówka zamilkła. choćby zegar na ścianie zdawał się wstrzymywać oddech.
Jadwiga zastygła w miejscu, z rękami w mięsie po łokcie, i na chwilę zapomniała, jak oddychać. Dopiero po chwili, gdy serce znowu zaczęło bić, zrozumiała: to nie trzęsienie ziemi, nie wybuch, nie samochód. To znowu Henryk Nowak z siódmego piętra upadł. Starszy, samotny, dziwak. Od dawna zauważała, iż chwiał się jak pusta waza na krawędzi półki.
Nie myśląc, przygryzając wargę do krwi, pognała po schodach w górę. Serce waliło jak młot. Siódme piętro — tuż nad nią. Mieszkał tu od lat, jeszcze od dziewięćdziesiątych. Po śmierci żony stał się cieniem — poruszał się powoli, prawie nie rozmawiał. Tylko stara płyta kręciła się rano w jego mieszkaniu. I ten zapach — coś leczniczego, maść czy balsam. Czasem siedział na balkonie w szlafroku i patrzył w dół, jakby czekał, iż ktoś wejdzie po schodach.
Prawie się nie witali. Ona — z obojętności, on — jakby w ogóle jej nie widział. W ich klatce nikt nikogo nie potrzebował. Rozpoznawali się po odgłosach kroków, po skrzypieniu drzwi, po zapachach z kuchni. Ale nie po imieniu. Nie po głosie.
Drzwi były uchylone. Wiedziała, iż tak będzie: Henryk zawsze zostawiał je otwarte… na wypadek. Wpadła do środka i zobaczyła to, czego się obawiała.
Leżał w korytarzu. W niebieskiej flanelowej koszuli i wyświechtanych dresach. Obok walająca się laska, rozbita szklanka. Twarz szara, usta zaciśnięte w cienką linię. Na czole krople potu.
— Henryk! — Jadwiga przyklękła przy nim. — Słyszy pan mnie?
Ledwo otworzył oczy. Oddech ciężki, jakby wspinał się pod górę.
— To ja… Jadwiga. Z szóstego. Zaraz wezwę pogotowie…
— Nie trzeba — wycharczał. — Tylko… pomóż mi wstać.
— Co pan mówi, coś pana boli? Ręka? Noga?
— Nie. Tylko… słabo. Przynieś krzesło. Białe. W łazience.
— Może jednak lekarza?
Spojrzał na nią nagle ostro:
— Nie. Dość wstydu. Niech przynajmniej sąsiedzi nie widzą starucha w zakurzonym korytarzu.
Przyniosła krzesło. Opierał się na niej, na lasce, wstawał powoli, z wysiłkiem, ale sam. Gdy usiadł, westchnął, jakby wyrzucił z siebie cały wstyd.
— Dziękuję… Nie musiałaś…
— Wiem — odparła po chwili. — Ale zostanę. Na trochę.
Nie protestował.
I została.
Na dzień. Potem na tydzień. A w końcu — na całe lato.
Myła podłogi, gotowała owsiankę, wynosiła śmieci. On prawie nie mówił. Czasem tylko patrzył przez okno, jakby czekał na kogoś, kogo już dawno nie ma. Czasem zasypiał w fotelu z laską u kolan, jakby pilnował przeszłości.
Jadwiga chodziła po jego mieszkaniu na palcach. Jak w muzeum. Wracając do siebie, nie czuła tam nic swojego — jakby mieszkała piętro wyżej. Swoje własne mieszkanie zdawało się wynajęte bez jej wiedzy.
Zwolnili ją wiosną. Optymalizacja. Dział księgowości zlikwidowany. Szukanie pracy — bez sensu, miasto małe, ofert brak. Mąż — zniknął piętnaście lat temu. Zapił się, potem przepadł. Syn — w wojsku, daleko. Pisał rzadko. I tak naprawdę nikomu nie była potrzebna. Przyzwyczaiła się do tego. Przywykła być cicha. Przywykła do samotności jak do starego mebla: skrzypi, ale nie wyrzucisz.
Aż tu nagle — on.
Henryk Nowak. Jego mieszkanie. Jego płyty. Jego spokojny oddech.
Po tygodniu zaczął mówić. Najpierw o muzyce. Potem o wojnie. O żonie — Halinie. Poznali się w Katowicach. Śpiewała w chórze. On był w mundurze.
— Powiedziała, iż wyglądam jak ćma z dystynkcjami. Wtedy się obraziłem. A potem już nie mogłem się oderwać. Wszystko razem — dzieci, działka, książeczki prac. A potem serce. Jej. A ja zostałem.
Mówił, ona słuchała. Czasem się irytował — wyrywał jej łyżkę:
— Nie tak! Ona robiła inaczej! — i milknął. Ona się obrażała. Wychodziła. Ale wracała.
Bo czuła — on czeka.
A może i ona też.
Pewnego dnia powiedział:
— Masz taki sam głos, kiedy się złościsz. Na końcu — jakby brakowało ci tchu. Halina tak miała. Zawsze udawała silną. A w środku — kruszała.
Nie odpowiedziała. Bo to była prawda.
W sierpniu zaczął słabnąć. Prawie nie jadł. Pił tylko trochę wody. Siedział w fotelu, otulony kocem, patrzył w kąt pokoju, jakby wiedział, skąd przyjdzie ktoś ważny.
Poprosił:
— Przynieś album. Ten za książkami. Znajdź stronę z różą.
Znalazła. Między zdjęciami — stara pocztówka. Kobiece, okrągłe pismo. Wyblakłe.
Heniu, nie zapomnij podlać geranium. I wyjmij baterie z pilota, bo się wyładują.
Słuchał, gdy czytała. Nie słów — głosu. Nie zamknął oczu — duszę.
Zasnął. I nie obudził się więcej.
Syn przyjechał we wrześniu. Jadwiga spotkała go przed klatką. Prosta koszulka, twarz zmęczona, ale spokojna.
— Była pani z nim? — spytał.
— Całe lato — odparła.
Przytulił ją. Cicho. Bez słów.
— Kim pani… była dla niego?
Chciała powiedzieć „sąsiadka”. Albo „tylko pomagałam”.
Ale nagle westchnęła:
— Byłam blisko.
Skinął głową.
I to wystarczyło.