„Lekka Ciężkość”
Na pierwszy rzut oka nikt by nie zgadł, iż z Wojtkiem coś jest nie tak. Wysoki, zadbany, z wypracowaną precyzją w każdym ruchu – wyglądał na faceta, który ma życie pod kontrolą. Ubrania zawsze nieskazitelne: granatowy płaszcz, wyprasowane koszule, buty wypastowane na błysk. Każde ranek zaczynał się tak samo: kawa z małej kawiarni w centrum Poznania, lekkie skinienie głową w stronę baristki, która znała jego zamówienie na pamięć, potem jogging wzdłuż Warty, gdzie mijał tego samego starszego pana w wysłużonej czapce, truchtającego swoją trasę. Następnie praca w biurze projektowym, gdzie kreślił plany budynków z taką dokładnością, jakby próbował wznieść dla siebie niezniszczalną twierdzę – bez pęknięć, bez słabych punktów. Wszystko było idealne. Oprócz jednego.
Rankami w klatce piersiowej czuł ucisk, jakby ktoś położył mu na piersi zimny, granitowy głaz. Nie ból – tylko ciężar, który utrudniał pełny oddech. Niefizyczny, ale jakiś głęboki, jakby powietrze przesiąkło ołowiem, a w nim rozpuścił się niepokój – bez przyczyny i bez nazwy. Świat wokół był ten sam: te same ulice, te same twarze, ten sam rytm. Ale w tej codzienności czaiło się coś złowrogiego, jakby każdy dzień powtarzał się nie z wyboru, ale z przymusu, z bezwładu, od którego nie da się uciec. Wojtek przywykł milczeć na ten temat. „Po prostu zmęczony” – mówił sobie, unikając własnego spojrzenia w lustrze. Albo, w ostateczności, „pogoda”. To było łatwiejsze niż grzebać w prawdzie. W jakiej konkretnie – nie wiedział. Albo bał się dowiedzieć.
W pracy szanowano go. Nigdy nie spóźniał się z terminami, plany oddawał na czas, perfekcyjne. jeżeli klient czegoś nie akceptował, Wojtek cicho poprawiał, nie okazując irytacji ani urazy. Nie dyskutował. Nie protestował. Po prostu wymazywał i zaczynał od nowa, z tą samą chłodną precyzją. Cisza była jego tarczą. Cisza oznaczała kontrolę. Nauczył się tej zasady już w dzieciństwie. Zbyt szybko. Kiedy po głośnych słowach następowały ciężkie kroki ojca i grobowa cisza za drzwiami pokoju matki. Kiedy nauczył się kaszleć bezgłośnie, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Ten nawyk – rozpuszczania się, nie pozostawiania śladów – wsiąkł w niego jak zapach starego domu. Prawie na zawsze.
Pewnego wieczoru, wracając do domu po wilgotnych ulicach, zauważył starszą panią przed drzwiami sąsiadki. Stała zgarbiona, bezskutecznie próbując trafić kluczem do zamka. Jej palce drżały, jakby słuchały nie jej, ale jakiegoś wewnętrznego zamętu. Wojtek rozpoznał ją – Helena Nowak, samotna emerytka z pierwszego piętra. Ostatnich miesięcy prawie jej nie widział: ani na podwórku, ani na klatce schodowej. Jakby stała się cieniem, częścią starych murów. Podszedł, cicho zaoferował pomoc. W milczeniu podała mu klucze, jej wzrok był pusty, ale w tej pustce mignęła dziecięca bezradność, jak u dziecka zaskoczonego w pół kroku. Wojtek poczuł, iż coś w nim drgnęło. Jej milczenie krzyczało głośniej niż słowa.
W jej mieszkaniu pachniało lekami i zwiędłymi kwiatami, powietrze było gęste jak w pokoju, w którym czas się zatrzymał. Pomógł jej dotrzeć do staroświeckiego fotela, delikatnie podtrzymując za łokieć, i już miał wyjść, gdy nagle szepnęła, patrząc w podłogę:
„A u pana w domu wieczorem światło się pali?”
Pytanie było dziwne, niemal absurdalne, ale ciąło jak nóż. Wojtek nie odpowiedział. Nie potrafił. Wyszedł, ale następnego ranka, stojąc przed lustrem, po raz pierwszy zauważył własne oczy. Nie zmęczone, nie smutne – puste. Jakby nie pozostało w nich nic poza odbiciem.
Pojechał do pracy, ale w połowie drogi skręcił. Wsiadł do autobusu i jechał bez celu, patrząc, jak za oknem migają szare kamienice, mokry asfalt, twarze przechodniów. W gwarze miasta – w urywkach rozmów, szumie opon, dzwonkach tramwajów – nagle przypomniał sobie ojca. Jak godzinami wpatrywał się w ścianę, jakby czekał na odpowiedź. Jak matka poruszała się po kuchni, nakładając uśmiech – zimny jak styczniowy dzień. Jak w domu panowała cisza – nie przytulna, ale dźwięcząca, jak przed burzą, gdy każdy dźwięk wydawał się nie na miejscu. Wojtek, jeszcze chłopak, zdecydował, iż tak właśnie trzeba żyć. Nie hałasować. Nie przeszkadzać. Nie rzucać się w oczy. Nie istnieć.
Wysiadł na obcej przystanku i ruszył przed siebie. Deszcz zostawił po sobie kałuże, przechodnie spieszyli się, chowając pod parasolami. Szedł, aż zatrzymał się przed budynkiem, który rozpoznał. Szpital. Poradnia zdrowia psychicznego. Kiedyś przywieziono tu jego matkę. Miał czternaście lat i nikt nie wytłumaczył mu dlaczego. Powiedziano tylko: „nerwy”. Nie pytał. Przyniósł jej mandarynki w siatce, a ona patrzyła przez niego jak przez szybę, nie dotykając owoców. Wtedy obiecał sobie: z nim tak nie będzie. Będzie silniejszy. Niewidzialny dla bólu.
Wszedł do recepcji. Zapach środków dezynfekujących uderzył go w nos, cisza była napięta jak struna. Spojrzał na tabliczki i po raz pierwszy w życiu powiedział głośno:
„Potrzebuję pomocy.”
Nie krzyczał, nie płakał. Po prostu powiedział – równo, jak gdyby kreślił linię na projekcie. Ale w środku coś pękło, jak stara skorupa lodu, i po raz pierwszy od lat wziął oddech nieco głębiej.
Minęły dwa miesiące. Wrócił do pracy. Te same ściany, ci sami koledzy, ta sama kawa z automatu. Ale coś się zmieniło. Teraz czasem zostawał po godzinach nie po to, by uciec w obowiązki, ale dlatego iż chciał doprowadzić projekt do perfekcji. Znów zaczął słuchać muzyki – nie jako tła, ale wsłuchując się, zamykając oczy, jakby uczył się na nowo czuć. Sprowadził kota – rudego, bezczelnego dachowca, który spał na jego rysunkach i budził go, szturchając mokrym nosem w policzek. Czasem wpadał do Heleny Nowak – po prostu posiedzieć przy herbacie, pogadać o starych filmach czy książkach, które oboje czytali w młodości. Coraz częściejJej śmiech, cichy i lekko zachrypnięty, brzmiał jak dowód na to, iż choćby w najstarszych murach można znaleźć ciepło.