Na pocieszenie okazuje się, iż dla wybrzeża Bałtyku to nic szczególnego. Kraje nad nim położone wszystkie tak mają: raczej z nim graniczą, niż go objęły. choćby te nazywające się bałtyckimi, dla których „Pribałtika” jest ich identyfikacją – nie są wcale morskie. Ryga czy Tallin są niczym portowe wyspy w tych głęboko rolniczych krajach. Najdziwniejszy jest przypadek nadbałtyckiej Kłajpedy, którą Litwini tak dalece uznają za jakieś obce ciało, iż jako Memmel przed II wojną oddali ją Niemcom na ich bezczelne żądanie. Niby nie mieli innego wyjścia, ale zrobili to jakby bez większego żalu, pozbawiając się – jako Pribałtika! – de facto dostępu do morza.
Co do niemieckiego wybrzeża – głównego punktu obserwacyjnego książki Scratona – to jego centralna część wokół Stralsundu przez pełne dwa wieki pozostawała pod panowaniem szwedzkim. Z epidemiami i polowaniami na czarownice (dosłownie) były to czasy tak smutne, iż aż szwedzki premier Olof Palme za to, iż jego rodacy zagarnęli miasto w wieku XVII, w latach 80. XX wieku… przeprosił (szkoda, iż już nas za potop to nie). Pełne przyswojenie morza do Niemiec zaczęło się dokonywać dopiero w trakcie XIX wieku, tyle iż zanim zdążono się w nim popluskać, to przyszedł pruski militaryzm, a wraz z nim Hitler i NRD. Bałtyk żył swoim życiem, dosyć niezależnym od głębi lądu. Pozostawał jakby cały czas morzem hanzeatyckim, wieki po upadku tej średniowiecznej koncepcji jego uporządkowania, która jednak wywarła na niego największy wpływ.
Wszystkie jego porty były częścią ścisłego handlowego związku miast i stworzyły własną odrębną cywilizację. Jaka ona była, widać do dziś po Gdańsku – jednym z jej głównych ośrodków. A wszystkie te kupieckie miasta bałtyckie miały taką jak w Gdańsku zabudowę, były nieprzytomnie bogate i potężne; i to królowie musieli starać się o nie, a nie odwrotnie. Przywódczynią Hanzy była Lubeka, więc tamtejszy miejscowy wariant niemieckiego stał się na całym Bałtyku językiem urzędowym. Miasta te zagrodziły wszystkim państwom drogę do Bałtyku i – choć połączone z nimi ścisłymi więzami gospodarczymi, bez których by nie przetrwały – pławiły się w morzu ich kosztem. Mimo iż Hanzę zlikwidowano formalnie dawno temu, zachowały zadziwiającą odrębność i nie mamy żadnych wątpliwości, kiedy się w takim mieście znajdujemy. Nierzadko jest to już Hanza odbudowana po różnych wojnach – jak Gdańsk, który z dumą prezentujemy jako rodzimą jej odmianę.
Choć przecież wiemy, iż stosunki Gdańska jako Wolnego Miasta z Rzeczpospolitą bywały mocno pokręcone, a i do dzisiaj nie chcą się tam z resztą Polski pospolitować, raczej stawiając na podkreślanie różnic. Paradoksalnie to, w czym my upatrujemy niemieckich wpływów na Bałtyku (wpływów – toż to morskie pojęcie!), Niemcy postrzegają zgoła inaczej. To najciekawsza warstwa książki Paula Scratona, który jako Anglik patrzący z boku, wychwytuje różne nieoczywistości, niedostrzegane z naszego brzegu. Niemcy mają z Bałtykiem ten sam problem, co my: nie czują się nad nim wystarczająco u siebie. Dla mitologii niemieckiej fundamentalny jest las, a morze majaczy w niej tylko gdzieś na dalekim horyzoncie. Las przerobiony na maszt okrętowy nie jest już wcale taki niemiecki.