Ławka dla dwojga Śnieg już dawno stopniał, ale ziemia w skwerze wciąż była ciemna i mokra, a na alejkach leżały wąskie pasma piachu. Nadzieja Szymonowna szła powoli, trzymając torbę z zakupami i patrzyła pod nogi. Miała już od dawna taki nawyk: zapamiętywać każdą dziurę, każdy kamyk. Nie dlatego, iż była przesadnie ostrożna, ale po złamaniu ręki trzy lata temu strach przed upadkiem zagnieździł się gdzieś w piersi i nie chciał odejść. Mieszkała sama w dwupokojowym mieszkaniu na parterze, gdzie kiedyś wrzało od głosów, zapachów jedzenia i trzaskania drzwiami. Teraz panowała cisza. Telewizor szumiał w tle, ale często łapała się na tym, iż nie słucha, tylko patrzy na przesuwające się napisy. Syn dzwonił teraz już tylko w niedziele — pospiesznie, między innymi sprawami, ale dzwonił. Wnuk migał na ekranie, machał jej ręką, pokazywał jakieś zabawki. Radowała się, ale po zakończeniu rozmowy czuła wyraźnie, jak pokój znów wypełnia się bezruchem. Miała swój rytm dnia. Rano — gimnastyka, tabletki, owsianka. Potem krótki spacer do skweru i z powrotem, żeby „rozruszać krew”, jak mawiała pani z przychodni. W dzień — gotowanie, wiadomości, czasem krzyżówka. Wieczorem — serial i szydełkowanie. Ten porządek nie był wyjątkowy, ale trzymał ją „w pionie”, jak powtarzała sąsiadce z klatki. Tego dnia wiatr był ostry, ale suchy. Nadzieja Szymonowna doszła do swojej ławeczki przy placu zabaw i delikatnie usiadła na brzegu. Torbę postawiła obok, sprawdziła, czy zamek zamknięty. Blisko bawiła się dwójka maluchów w kolorowych kombinezonach, ich mamy plotkowały, nie zwracając uwagi na przechodniów. Po chwilowym odpoczynku postanowiła iść do domu. Od drugiej strony skweru, w stronę przystanku, powoli szedł Stefan Piotrowicz. On też miał nawyk liczenia kroków. Do kiosku z gazetami — siedemdziesiąt trzy. Do przychodni — sto dwadzieścia. Do tego przystanku — dziewięćdziesiąt pięć. Liczyć było łatwiej niż myśleć o tym, iż w domu nikt na niego nie czeka. Kiedyś był ślusarzem w dużym zakładzie, jeździł w delegacje, dyskutował z majstrami, śmiał się i kłócił z facetami w palarni. Teraz zakład dawno zamknięto, kolegów z pracy widywał coraz rzadziej. Jedni wyjechali do dzieci, inni już spoczywali na cmentarzu. Syn mieszkał w innym mieście, przyjeżdżał raz do roku, na trzy dni, zawsze w biegu. Córka miała rodzinę, dwójkę dzieci, kredyt na mieszkanie. Nie miał żalu — tak sobie powtarzał. Ale czasem, wieczorem, gdy za oknem było już ciemno, a kaloryfery głośno syczały, łapał się na tym, iż nasłuchuje, czy klucz nie zgrzytnie w zamku. Tego dnia wyszedł po chleb i po drodze zajrzeć do apteki. Kupił na zapas kolejne opakowanie tabletek na ciśnienie. Lekarka mówiła, by nie doprowadzać do kryzysu. Szedł, trzymając w kieszeni listę z zakupami zapisaną dużymi literami. Palce lekko drżały, gdy wyciągał ją, by sprawdzić, czy o niczym nie zapomniał. Podchodząc do przystanku, zobaczył, iż autobus właśnie odjechał. Ludzie już się rozchodzili. Na ławce siedziała kobieta w jasnoszarym płaszczu i niebieskiej czapce z włóczki. Torba z zakupami obok. Patrzyła nie na drogę, tylko na skwer. Zawahał się. Stać było mu niewygodnie, bolały lędźwie. Ławka była do połowy wolna, ale zawsze miał opory dosiadać się do nieznajomej kobiety. Różnie ludzie mogą pomyśleć. Ale wiatr przeszywał na wskroś, więc się odważył. — Można się przysiąść? — zapytał, lekko pochylając się naprzód. Kobieta odwróciła głowę. Miała jasne oczy z drobnymi zmarszczkami w kącikach. — Proszę, siadaj pan — odpowiedziała, przesuwając torbę. Usiadł, opierając się ostrożnie na brzegu ławki. Chwilę milczeli. Przejechał samochód, zostawiając za sobą zapach spalin. — Autobusy teraz jak chcą jeżdżą — powiedział, by przerwać ciszę. — Człowiek się na chwilę odwróci — zaraz nie ma. — Prawda — przytaknęła. — Wczoraj pół godziny stałam. Dobrze, iż chociaż nie padało. Spojrzał na nią uważniej. Twarz nie wydała mu się znajoma, ale w okolicy wielu nowych ludzi — bloki pobudowali. — Mieszka pani gdzieś blisko? — zapytał ostrożnie. — Tam, naprzeciw, za drogą — wskazała na pięciopiętrowce. — Pierwsza klatka, obok sklepu. A pan? — Za skwerem, w wieżowcu — odpowiedział. — Też niedaleko. Znów zapadła cisza. Nadzieja Szymonowna pomyślała, iż rozmowa na przystanku to u nich rzecz zwyczajna: zamieni się parę słów, autobus przyjedzie, każdy pójdzie w swoją stronę i zapomni. Ale ten mężczyzna wyglądał na zmęczonego i trochę zagubionego, chociaż starał się trzymać fason. — Do przychodni? — zapytała, kiwając głową w stronę jego torby z logo apteki. — Tak, lekarstwa odebrałem — podniósł torbę. — Ciśnienie dokucza. A pani? — Do sklepu — odpowiedziała. — Po drobiazgi. I przejść się trzeba, bo inaczej człowiek zgnije w domu. Poczuła przy tym ukłucie w piersi. Słowo „dom” zabrzmiało jakoś zbyt pusto. Autobus nadjechał zza zakrętu. Ludzie zaczęli się zbierać, przesunęli się blisko krawędzi chodnika. Mężczyzna wstał, trochę się zawahał. — Ja jestem Stefan — powiedział w końcu, jakby się przełamał. — Piotrowicz. — Nadzieja Szymonowna — odpowiedziała, także podnosząc się. — Miło mi. Wsiadali razem, tłum pociągnął ich na różne miejsca. Przy drzwiach było tłoczno, Nadzieja Szymonowna złapała się za poręcz, czuła, jak autobus podskakuje na dziurach. W pewnym momencie złapała wzrok Stefana Piotrowicza ponad głowami pasażerów. Skinął jej, ona odwzajemniła gest. Kilka dni później znów się spotkali — już w skwerze. Nadzieja Szymonowna siedziała na swojej ławce, gdy zobaczyła znajomą sylwetkę. Stefan Piotrowicz szedł, podpierając się laską. Wcześniej nie używał laski, ale pewnie postanowił na wszelki wypadek. — O, sąsiadka z przystanku! — uśmiechnął się, podchodząc. — Wolne tu? — Pewnie — powiedziała i zrobiło jej się jakoś raźniej. Usiadł obok, opierając laskę o ławkę. — Fajnie tu — rozejrzał się. — Drzewa, dzieci biegają. Nie to co w domu — ściany przygniatają. — Też pan sam mieszka? — odważyła się zapytać. — Sam — przyznał. — Żona zmarła siedem lat temu. Dzieci w swoim świecie. A pani? — Też sama — kiwnęła głową. — Mąż dawno nie żyje. Syn z rodziną w innym mieście. Dzwonią, niby wszystko dobrze, ale… Wzruszyła ramionami. On to zrozumiał. — Dobrze, iż dzwonią — powiedział. — Ale wieczorem telefon milczy, a człowiek leży i słucha tej ciszy. Te proste słowa nieoczekiwanie ją rozgrzały. Posiedzieli jeszcze chwilę, pogadali o pogodzie, o cenach, o tym, iż w przychodni znów nowy lekarz. Rozeszli się, ale każde następnego dnia jakoś mimowolnie wyszło na spacer o tej samej porze. Tak zaczęły się ich regularne spotkania — najpierw na przystanku i w skwerze, później pod sklepem albo przy wejściu do przychodni. Nadzieja Szymonowna zauważyła, iż coraz częściej układa dzień tak, by natrafić na Stefana Piotrowicza. Przed samą sobą się do tego nie przyznawała — po prostu szybciej stawiała rano owsiankę lub celowo się nie spieszyła. Chodzili razem do przychodni, dzielili się nowinami o badaniach, klęli na internetowe kolejki, których Nadzieja Szymonowna nie umiała ogarnąć. — To trzeba przez ePUAP, przez komputer — tłumaczyła młoda w rejestracji. — Jaki komputr, — burczała Nadzieja Szymonowna. — Mam stary telefon i ledwo działa. Stefan Piotrowicz słuchał i mruczał. — To ja pani pokażę — zaproponował pewnego dnia. — Mam tablet, dzieci dali. Tam można wybrać lekarza. Rozgryziemy to razem. Wahała się, ale w końcu przystała. Siedzieli na ławeczce przed przychodnią, on marszczył czoło, szukał czegoś na ekranie, czasem się pomylił i szeptał pod nosem przekleństwo, ona się śmiała i czuła, iż śmieje się naprawdę. — Proszę, można wybrać lekarza, godzinę. Tylko trzeba zapamiętać hasło. — Hasło sobie zapiszę — odpowiedziała pewnie. — Mam do tego zeszyt. Innym razem pomagała mu ogarnąć rachunki za media. Stefan Piotrowicz przynosił stertę rachunków, rozkładał je i narzekał. — Kiedyś było prosto: szło się do kasy, płaciło. Teraz kody, terminale, wszystko zakręcone. — Po kolei — mówiła Nadzieja Szymonowna. — To za prąd, to za wodę. By się nie pomylić. Siedzieli u niej na kuchni, pili herbatę. Ona wyjęła swoje domowe dżemy, on bułeczki. Za oknem rowerami jeździły dzieci. Nadzieja Szymonowna zauważyła, iż miło patrzeć, jak Stefan Piotrowicz precyzyjnie układa rachunki w stosiki, pyta ją o zdanie, czasem się droczy. — Niech pani nie płaci za mnie — burknął raz, gdy zaproponowała, iż przeleje pieniądze przez terminal, bo jemu się nie udawało. — Sam sobie poradzę. — Przecież ja nie płacę za pana, tylko pomagam. Co pan, jak dziecko. Trochę się speszył, ale w końcu się zgodził. Zdjęło się z niego dziwne uczucie: trochę wdzięczności, trochę zażenowania. Nie lubił być komuś dłużny, choćby w drobiazgach. Zdarzało się, iż się pokłócili. Nie głośno, ale dotkliwie. Gdy wracali kiedyś ze sklepu, zaczęli rozmawiać o dzieciach. — Syn mówi: „Sprzedaj mieszkanie, przyjeżdżaj do nas. Po co siedzisz sam?” Ale ja co, będę na kanapie mieszkał? U nich już tłok. — Mój też mówi: „Mamo, zamieszkasz z nami, damy ci pokój”. Dom mają duży. Ale ja ciągle się waham. Tutaj mam grób męża, znajome, całą przeszłość. Czasem myślę… może jednak powinnam? — Tam będzie pani nikomu niepotrzebna — zapalił się Stefan Piotrowicz. — Oni będą w pracy, dzieci mają szkołę, lekcje. A pani w kącie. Wiem, bo widziałem. — A tutaj komu jestem potrzebna? — zapytała spokojnie. Zamilkł. To „tutaj” jakoś go zabolało. Wydawało mu się, iż mówi też o nim. Poczuł irytację. — No przepraszam — burknął. — Myślałem, iż my już… Nie dokończył. Słowo „przyjaciele” utkwiło mu w gardle. W ich wieku to zabrzmiało za głośno. — Nie pana miałam na myśli — uspokoiła łagodnie. — Tak ogólnie. Po prostu… Gdybym wyjechała, wszystko by się tu skończyło. Boję się. Pokiwał głową, resztę drogi przeszli w milczeniu. Pod blokiem pożegnał się oschle, wieczorem nie mógł długo zasnąć. Miał poczucie, iż wszystko popsuł. Kilka dni się nie widywali. Pogoda się popsuła, padał mokry śnieg. Nadzieja Szymonowna wychodziła na krótki spacer, ale Stefana Piotrowicza nie widziała. Wmawiała sobie, iż pewnie zajęty, może chory. Jednak niepokój siedział jej w środku. Czwartego dnia, wracając ze sklepu, znalazła w skrzynce karteczkę. Wielkimi literami: „Dla Nadziei Szymonowny. Jestem w szpitalu. Stefan P.” Ani adresu, ani numeru sali. Tylko tyle. Ręce się jej zatrzęsły. Weszła do mieszkania, postawiła torbę na stołku, usiadła i patrzyła na kartkę. Myśli się motały: co się stało, zawał, wylew, pomógł mu ktoś, dlaczego nikt nie zadzwonił? Przypomniała sobie, iż kiedyś wspominał o oddziale kardiologicznym w szpitalu rejonowym. Wyciągnęła telefon, znalazła numer, który kiedyś zapisała, zadzwoniła. Po długim oczekiwaniu ktoś odpowiedział. Podali numer sali. Nie lubiła szpitali, ten zapach leków i chloru wzbudzał w niej drżenie. Ale gdy tylko zaczęły się odwiedziny, już była w szpitalu. Po drodze kupiła jabłka i ciastka. Zastanawiała się, czy nie przesadziła. Może mu nie wolno słodkiego. Sala na trzy osoby. Przy oknie staruszek, przy drzwiach młody mężczyzna z ręką w gipsie. Stefan Piotrowicz na środkowym łóżku, czytał gazetę. Najpierw się zdziwił, potem wyraźnie się ucieszył. — Nadzieja Szymonowna! Jak pani mnie znalazła? — Po nitce do kłębka — postawiła reklamówkę na szafce. — Co się stało? — Serce — westchnął. — W nocy pogotowie zabrało. Tu poleżę chwilkę. Sprawdziła badawczym wzrokiem. Był bledszy niż zwykle, pod oczami cienie, ale w oczach dobrze znane iskrzenie. — Dzieci wiedzą? — Córka była. Zupę przyniosła. Synowi jeszcze nie mówiłem. Nie chcę go niepokoić. Mówił spokojnie, ale w głosie pobrzmiewał niepokój. Po chwili dodał: — Pytała o panią. Kto to ta pani, co przyniosła karteczkę? Powiedziałem, iż sąsiadka, co mi pomaga z papierami. Nadzieja Szymonowna poczuła w sercu ukłucie. „Sąsiadka, co pomaga z papierami” — brzmiało sztywno, obco. Usiadła na krześle. — No przecież jestem sąsiadka i pomagam z papierami — odparła, starając się brzmieć zwyczajnie. Spojrzał i zrozumiał, iż źle to zabrzmiało. Wstydził się. — To nie o to chodzi… Ona od razu by pomyślała, że… Wie pani, jak to dzieci. Powiedzieć, iż pod przyjaźń, zaraz by się zaczęło: „Tato, ty już nie nastolatek”. Myślą, iż na starość człowiek wariuje… — Nie jesteśmy już nastolatkami — zaśmiała się.– Ale to nie przestaje być ludziom potrzebne. Pokiwał głową. Zapadła cisza. Starszy sąsiad odwrócił się do ściany. — Wie pani, czego się najbardziej bałem, — cicho powiedział Stefan Piotrowicz. — Nie śmierci. Że zabiorą cię do szpitala i nikt nie wie, gdzie jesteś, nikogo nie ma, kto by zadzwonił. Dzieci daleko, mają własne sprawy. Ale sobie wtedy panią przypomniałem i jakoś od razu spokojniej… Nadzieja Szymonowna poczuła ścisk w gardle, spojrzała przez okno na smętną plastikową doniczkę. — Ja też się boję. Ale ciągle udaję, iż nie. Przed synem, przed sąsiadkami. A jak przychodzi wieczór, liczę tabletki. Śmieszne, co? — Niespecjalnie — odpowiedział. — Ja też liczę. Spojrzeli na siebie i oboje się uśmiechnęli. W tym uśmiechu było i przyznanie się, i ulga. W tej chwili weszła do sali kobieta w średnim wieku z reklamówką. Podobna do Stefana Piotrowicza — te same oczy, ta sama szczęka. — Tato, przyniosłam ci zupę. A to kto? — zerknęła na Nadzieję Szymonownę, oceniająco ale bez niechęci. — To Nadzieja Szymonowna — odparł spokojnie Stefan Piotrowicz. — Dobra znajoma. Pomaga mi z komputerem, z opłatami. — Dziękuję pani — powiedziała kobieta, rozkładając jedzenie. — On uparciuch, wszystko chce sam. — My tylko czasem razem chodzimy na spacer — dodała Nadzieja Szymonowna. Kobieta kiwnęła głową, w jej spojrzeniu jednak zostało trochę zdziwienia. Gdy zaczęła rozkładać rzeczy, Nadzieja Szymonowna poczuła się zbędna i pożegnała. — Jeszcze wpadnę — powiedziała przy drzwiach. — Wpadajcie, jak nie będzie kłopotu. — Jaki tam kłopot — odpowiedziała i wyszła. W domu długo jeszcze myślała o słowach „dobra znajoma”. Może i lepiej użyć takich słów w ich wieku. Liczy się, iż pomyślał o niej, jak było źle. Stefan Piotrowicz leżał w szpitalu dwa tygodnie. Nadzieja Szymonowna przychodziła co drugi dzień, przynosiła owoce, czyste skarpetki, świeże gazety. Czasem tylko siedzieli w milczeniu, czasem wspominali młode lata — fabrykę, szkołę, ogródki działkowe, które już dawno sprzedali. Córka Stefana przyzwyczaiła się do jej obecności. Raz odprowadzała ją do windy i powiedziała: — Dziękuję pani. Pracuję, nie zawsze mogę przyjść. Dobrze, iż ma z kim pogadać… Tylko proszę nie brać wszystkiego na siebie. Jakby coś poważnego, proszę dzwonić do mnie. — Nie mam zamiaru brać wszystkiego — odpowiedziała spokojnie Nadzieja Szymonowna. — Każdy ma swoje życie. Ale jeżeli mogę pomóc, pomogę. Wypisali Stefana Piotrowicza pod koniec kwietnia. Lekarz zalecił dużo spacerów, mniej stresu i pilnowanie leków. Córka odwiozła go do domu, pomogła rozpakować rzeczy. Następnego dnia wyszedł z laską do skweru. Nadzieja Szymonowna już czekała na ławce. Gdy go zobaczyła, podniosła się. — I jak pan? — zapytała. — Żyję — zaśmiał się. — Na razie to już sukces. Usiedli obok i chwilę milczeli. W końcu on powiedział: — Myślałem dużo w szpitalu. Nie chcę być pani kulą u nogi. I mi było miło, iż pani przychodziła, i wstyd, iż może przez mnie coś pani odkładała. — Co ja robię? — roześmiała się. — Sklep, przychodnia, czasem serial. Nie przesadza pan. — Mimo wszystko. Nie chcę, żeby pani czuła się zmuszona do opiekowania się mną. Jestem dorosły, nie dziecko. Spojrzała na niego. — Myśli pan, iż ja chcę być dla kogoś ciężarem? — zapytała. — Ja też się boję. Ale wie pan co zrozumiałam? Można kisić się samotnie w czterech ścianach i bać się, iż przeszkodzisz. A można się umówić: być obok na tyle, na ile się da, bez wielkich zobowiązań. Przemyślał to chwilę. — To znaczy? — Na przykład: nie dzwoni pan do mnie w nocy, jak się nudzi. Nie jestem pogotowiem. Ale jak trzeba iść do przychodni i pan się boi sam, to dzwoni pan. Jak rachunki — to zapraszam, razem sprawdzimy. Jak zakupy — sam pan idzie, nie woła mnie pan codziennie. Nie jestem kurierem. Zaśmiał się. — Twardo! — Uczciwie — poprawiła. — To i ode mnie wymagajcie. Jak będzie ze mną źle, pani zadzwoni, ale nie musi pani zostawiać dla mnie wszystkiego. Pokiwał głową. To było wyzwalające. Nie trzeba udawać ani bohatera, ani ofiary. — Umowa stoi — powiedział. — Pomagamy sobie, ale nie udajemy pielęgniarki i pacjenta. Od tego czasu ich przyjaźń była spokojniejsza. Wciąż spotykali się w skwerze, szli razem do lekarza, czasem wpadał na herbatę. Każde znało już swoje granice. Gdy Nadziei Szymonownie zepsuł się kran na kuchni, zadzwoniła do Stefana Piotrowicza. — Może pan zerknąć? Boję się, iż zaleję sąsiadów. — Zerkę, ale jeżeli coś poważnego, wołamy hydraulika. Już nie mam tej ręki co kiedyś. Przyszedł, sprawdził, zadzwonili po specjalistę. Czekając, pili herbatę. Opowiadał jej, jak dawniej mógł rozebrać każdy mechanizm, teraz ręce już nie te. Ona słuchała i myślała: starość to nie tylko choroby, ale też umiejętność poproszenia o pomoc. Czasem razem jechali na rynek. Targ był hałaśliwy, sprzedawcy przekrzykiwali się nawzajem. Stefan się targował o ziemniaki, Nadzieja wybierała kurczaka. Wracając narzekali na ceny, ale wiedzieli, iż ten wspólny wypadek dawał ich dniom sens. Dzieci reagowały rozmaicie na tę znajomość. Syn Nadziei Szymonowny zadzwonił raz i ostrożnie zapytał: — Mamo, Ty często wspominasz jakiegoś Stefana Piotrowicza. Kto to? — Sąsiad — odparła. — Chodzimy czasem razem na spacer, pomaga mi z komputerem, ja mu z rachunkami. — No dobrze, tylko uważaj, z pieniędzmi dziś różnie… Zaśmiała się. — Synku, mam głowę na karku. Córka Stefana też pytała ojca: — Tato, z tą sąsiadką nie przesadzaj. Niech cię nie wykorzystuje, to nie opiekunka. Wiesz, różne rzeczy się zdarzają. — My się umówiliśmy — odpowiadał spokojnie. — Nie wykorzystujemy się nawzajem. — Jaka to umowa? — Nasza, emerycka — żartował. Latem zieleń wybuchła pełnią, w skwerze zrobiło się tłoczno. Młode matki, młodzież ze telefonami, tacy sami staruszkowie jak oni. Ale Nadzieja Szymonowna i Stefan Piotrowicz mieli wspólną, swoją ławkę. Siadali na tych samych miejscach, jakby trzymali porządek w świecie. Któregoś wieczoru, gdy zachodzące słońce chyliło się ku horyzontowi, siedzieli na ławce i patrzyli, jak chłopcy grają w piłkę. Powietrze pachniało kurzem i świeżą trawą. Stefan Piotrowicz odłożył laskę. — Wie pani, co zrozumiałem? — zapytał, nie spuszczając wzroku z dzieci. — Kiedyś myślałem, iż starość to koniec: koniec pracy, znajomych, miłości, zainteresowań. Zostaje tylko telewizor i tabletki. A teraz widzę, iż coś jednak może się zacząć. Nie tak jak w młodości, ale po swojemu. — To o nas pan mówi? — zapytała z uśmiechem. — Też o nas. Nie wiem, jak to nazwać: przyjaźń, kumplostwo, partnerstwo w kolejkach. Ale z panią jest spokojniej. Mniej strasznie. Spojrzała na jego spracowane dłonie, potem na swoje. Były podobne, obie przeżyły wiele. — Mnie też — przyznała. — Kiedyś, gdy kładłam się wieczorem, myślałam: a jeżeli jutro się nie obudzę, to kto zauważy? Teraz wiem, iż choć jedna osoba się zdziwi, czemu nie przyszłam do skweru. Zaśmiał się cicho. — Nie tylko się zdziwię. Poruszę cały blok. — I dobrze — odparła. Posiedzieli jeszcze chwilę, potem powoli ruszyli w swoje strony. Przy skrzyżowaniu się zatrzymali. — Do przychodni jutro razem? — spytał. — Tak, muszę oddać krew. Pan ze mną? — Z panią. Ale do drzwi laboratorium, potem sama — bo pogadam tak, iż pani całą krew wypiją. Uśmiechnęła się. — Umowa stoi. Rozeszli się do swoich domów. Nadzieja Szymonowna weszła po schodach, otworzyła drzwi, postawiła torbę, wstawiła wodę na herbatę i podeszła do okna. Na dole przy wejściu Stefan Piotrowicz bawił się zamkiem. Nagle podniósł głowę i pomachał ręką. Ona też uniosła dłoń. Woda zawrzała. Usiadła z herbatą w kuchni, spojrzała na pusty fotel naprzeciwko, gdzie leżał jej szal. Gładząc go, poczuła, iż coś w tej ciszy się odmieniło. Że już nie jest taka głucha. Gdzieś przez podwórko, przez ściany, był człowiek, który jutro pójdzie z nią do przychodni, posiedzi razem w kolejce, pożartuje z lekarzy i zapyta, jak się czuje. Starzenie się nie znikło. Stawy bolały, leki trzeba było pilnować, ceny szły w górę. Ale była już mała podporę. Nie cud, nie wybawienie. Po prostu jeszcze jedna ławka w życiu, na której można przysiąść we dwoje, złapać oddech i ruszyć dalej — już własnym tempem, ale obok siebie.

newsempire24.com 5 godzin temu

Ławka dla dwojga

Śnieg już dawno stopniał, a ziemia w miejskim parku wciąż była ciemna i wilgotna. Na ścieżkach leżały wąskie smugi piasku. Danuta Sławińska szła powoli, przytrzymując torbę z zakupami i patrzyła uważnie pod nogi. Od lat przywykła do wyczuwania każdej muldy, każdego kamyka. Nie była aż tak ostrożna z natury, ale po złamaniu ręki trzy lata temu lęk przed upadkiem zakotwiczył się gdzieś głęboko w niej i nie chciał odejść.

Danuta mieszkała sama w dwupokojowym mieszkaniu na parterze bloku na warszawskim Mokotowie. Kiedyś aż wrzało tu od rozmów, zapachów z kuchni, trzasku drzwi. Teraz była głucha cisza. Telewizor burczał gdzieś w tle, ale coraz częściej łapała się na tym, iż nie słucha, tylko patrzy na przesuwający się pasek wiadomości na dole ekranu. Syn dzwonił na wideorozmowie w niedziele w pośpiechu, między kolejnymi obowiązkami, ale jednak dzwonił. Wnuczek mignął przez kamerę, pomachał jej rączką, pokazał jakąś zabawkę. Danuta się cieszyła, ale zaraz po zakończeniu połączenia czuła, jakby pokój znów wypełniała martwa cisza.

Miała swoje rytuały. Rano gimnastyka, leki, owsianka. Potem krótki spacer do parku i z powrotem, żeby rozruszać krew, jak mawiała jej lekarka rodzinna. Potem obiad, Wiadomości, czasem krzyżówka. Wieczorem serial i druty. Niby nic wielkiego, ale to ją trzymało przy życiu lubiła to powtarzać sąsiadce spod piątki.

Dziś wiatr był ostry, ale suchy. Danuta dotarła do swojej ławki obok placu zabaw i ostrożnie usiadła na brzegu. Zakupy postawiła obok, sprawdziła, czy torba jest zamknięta. Obok bawiły się dwie maluchy w kolorowych kurtkach ich mamy plotkowały, nie zważając na mijających ludzi. Danuta chwilę posiedzi i wróci do domu. Tak postanowiła.

Od drugiej strony parku do przystanku szedł powoli Ludwik Maj. On też liczył kroki. Do kiosku z gazetami siedemdziesiąt trzy. Do przychodni sto dwadzieścia. Do tego przystanku dziewięćdziesiąt pięć. Tak było łatwiej niż myśleć o tym, iż nikt na niego nie czeka po powrocie.

Dawniej pracował jako ślusarz w fabryce, wyjeżdżał w delegacje, sprzeczał się z majstrami, śmiał się z kolegami na papierosie w szatni. Teraz fabryki już nie było, a dawnych kumpli widywał coraz rzadziej. Ktoś wyjechał do dzieci, ktoś już leżał na cmentarzu na Służewie. Syn mieszkał w Poznaniu, wpadał raz w roku na trzy dni i wciąż gdzieś się spieszył. Córka w innej dzielnicy, miała swoje życie, dwójkę dzieci, kredyt hipoteczny. Nie miał żalu tak sobie powtarzał. Ale wieczorami, gdy za oknem było ciemno, a kaloryfer syczał, łapał się na tym, iż nasłuchuje odgłosu klucza w drzwiach.

Wyszedł dzisiaj po chleb, a przy okazji chciał jeszcze zajść po leki. W aptece miał wziąć na wszelki wypadek dodatkowe opakowanie tabletek na ciśnienie. Lekarka ostrzegała, żeby nie doprowadzać do ataku. Szukał listy zakupów w kieszeni, napisanej drżącą ręką. Palce nieco mu drżały, gdy spoglądał, czy o niczym nie zapomniał.

Podszedł do przystanku autobus właśnie odjechał. Ludzie rozchodzili się. Na ławce siedziała kobieta w jasnoszarym płaszczu i niebieskiej, robionej na drutach czapce. Obok jej torba z zakupami. Patrzyła nie na ulicę, a na park.

Wahał się. Stanie byłoby dla niego niewygodne, bo krzyż bolał od rana. Ławka była do połowy wolna, ale Ludwik zawsze miał skrupuły, żeby siadać obok obcej kobiety a nuż coś sobie pomyśli. Ale zawiewało aż do kości, więc ośmielił się.

Mogę się przysiąść? zapytał, lekko się pochylając.

Kobieta uniosła głowę. Jasne oczy, z drobnymi zmarszczkami.

Oczywiście, proszę odpowiedziała, nieco przesuwając torbę.

Usiadł, ostrożnie podparł się dłońmi o brzeg ławki. Milczeli. Przejechał samochód, zostawiając za sobą smród spalin.

Te autobusy jak chcą, tak jadą mruknął pierwszy, by przerwać ciszę. Odwrócisz się, już nie ma.

Prawda przytaknęła. Wczoraj pół godziny czekałam. Dobrze, iż nie w deszczu.

Spojrzał na nią uważniej. Twarz nie wydawała się znajoma, ale w tej okolicy dużo nowych osób postawili nowe bloki.

Pani tu mieszka, niedaleko? zapytał ostrożnie.

Tuż tam, przez ulicę, wskazała na pięciopiętrowe bloki. Pierwsza klatka, koło sklepu. A pan?

Za parkiem, w dziewięciopiętrowcu odrzekł. Też niedaleko.

Cisza. Danuta pomyślała, iż rozmowy na przystanku to codzienność: wymieni się dwa zdania, rozjedzie się i zapomni. Ale ten mężczyzna wydawał się zmęczony, pogubiony, choć prostował się w ramionach.

Do przychodni pan szedł? zapytała, zerkając na jego siatkę z apteki.

Tak, po leki podniósł reklamówkę. Znowu ciśnienie. A pani?

Po drobiazgi do sklepu odpowiedziała. I przejść się trzeba. Bo jak się ugrzęźnie w domu, to koniec.

Powiedziawszy to, poczuła w piersi ostry ukłucie. Słowo dom zabrzmiało zbyt pusto.

Na zakręcie pojawił się autobus. Ludzie poruszyli się, zbliżyli do krawędzi chodnika. Ludwik wstał, zawahał się chwilę.

A ja, proszę pani, Ludwik powiedział wreszcie, jakby podjął trudną decyzję. Maj.

Danuta Sławińska odpowiedziała, także wstając. Miło poznać.

Weszli do autobusu, tłum rozdzielił ich. Przy drzwiach było gęsto, Danuta złapała się za poręcz i czuła szarpnięcia na wybojach. Przez chwilę spotkała wzrok Ludwika ponad głowami pasażerów. Kiwali sobie z oddali.

Kilka dni później spotkali się znów tym razem w parku. Danuta siedziała na swojej ławce, gdy dostrzegła znajomą sylwetkę. Ludwik szedł podpierając się laską. Nigdy wcześniej nie miał laski, ale najwyraźniej wolał być ostrożny.

O, sąsiadka z przystanku zażartował podchodząc Mogę?

Pewnie powiedziała z ulgą.

Usiadł, laskę umieścił obok siebie na ławce.

Tu jest dobrze westchnął, rozglądając się Drzewa, dzieci. W domu ściany przygniatają.

Sam pan mieszka? zapytała, czując, iż może już pytać.

Sam kiwnął. Żona zmarła siedem lat temu. Dzieci każde we własnym kącie. A pani?

Też sama odparła. Mąż zmarł dawno. Syn z rodziną we Wrocławiu. Dzwonią, oczywiście, ale

Wzruszyła ramionami. Zrozumiał to gestem.

Dzwonić to i tak dobrze powiedział. Gorzej, iż wieczorem telefon już nie dzwoni.

Te słowa nieoczekiwanie ją rozgrzały. Rozmawiali potem jeszcze o pogodzie, o cenach w sklepach, narzekali, iż znowu nowy lekarz rodzinny w przychodni. Ale następnego dnia oboje znowu pojawili się o tej samej porze.

I tak zaczęły się ich wspólne spotkania. Najpierw autobus, potem park, potem sklep, potem pod wejściem do przychodni. Danuta złapała się na tym, iż zaczęła układać dzień tak, żeby spotkać Ludwika. Nie przyznawała się przed sobą: raz szybciej gotowała kaszę, innym razem wychodziła później z domu.

Chodzili razem do przychodni, zrzędzili na tematy badań, na system kolejek online, którego Danuta nie potrafiła okiełznać.

Musi się pani zapisać przez portal tłumaczyła uprzejma, ale zniecierpliwiona rejestratorka. Przez Internet.

Jaki internet mruczała Danuta, wychodząc na korytarz. Ja mam zwykły telefon, ledwo działa.

Ludwik kiwał głową.

Mogę pomóc zaproponował raz. Mam stary tablet, dzieci mi dali. Spróbujemy razem.

Początkowo odmawiała, potem się zgodziła. Siedzieli na ławce pod przychodnią, on mrużył oczy, szukał aplikacji, czasem w złości klikał nie tam i mruczał pod nosem. Danuta się śmiała, jej śmiech był czysty, prawdziwy.

O, tu można wybrać lekarza i godzinę oznajmił w końcu. Trzeba tylko zapamiętać hasło.

Zapiszę stwierdziła z przekonaniem. Mam zeszyt.

Kiedy indziej ona pomagała mu z rachunkami za czynsz i prąd. Ludwik kładł na stole kupkę papierów, wzdychał.

Kiedyś wszystko proste było narzekał Do kasy, płacić i już. Teraz te kody, terminale można się pogubić.

Po kolei, panie Ludwiku odpowiadała To za prąd, to za wodę. Najważniejsze nie pomylić.

Siedzieli u niej w kuchni, pili herbatę. Ona wyciągała swoje powidła z czarnej porzeczki, on przynosił obwarzanki z bazarku. Za oknem dzieci na rowerkach. Danuta łapała się na tym, iż miło jej patrzeć, jak Ludwik układa rachunki w równe stosiki, pyta ją o radę.

Pani nie musi za mnie płacić! zaprotestował kiedyś, gdy proponowała, iż zapłaci w terminalu, bo jemu nie wychodzi.

Ja tylko pomagam odpierała. Pan mi daje gotówkę, ja płacę. Bez łaski. Niech się pan nie wygłupia.

Zmieszał się, ale zgodził. W środku poczuł wdzięczność zmieszaną z zakłopotaniem. Nie lubił być winny, choćby drobnostki.

Czasem się posprzeczali nie głośno, ale dotkliwie. Wracali z Biedronki i rozmawiali o dzieciach.

Syn mi mówi Ludwik opowiadał Tato, sprzedaj mieszkanie, przeprowadzaj się do nas. Po co siedzisz sam? A co ja będę na wersalce spał? I tak ciasno. A tutaj wszystko swoje.

A mnie syn mówi tak samo wzdychała Danuta Mamo, zamieszkasz z nami, pokój dostaniesz. Maja dom pod Warszawą. Ale ja odwlekam. Tu mam grób męża, znajome. Czasem się zastanawiam może powinnam.

Ale tam pani będzie niepotrzebna! zaperzył się. Oni pracują, dzieci, obowiązki. Pani będzie siedzieć w kącie. Tyle się nasłuchałem opowieści o tym.

A tu komu jestem potrzebna? spokojnie spytała.

Zamilkł. To tu go dotknęło. Jakby i jemu coś zarzucała. W środku narastała złość.

No nie wiem burknął Myślałem, iż już jesteśmy

Nie dokończył. Słowo przyjaciele zabrakło mu odwagi w tym wieku brzmiało dziwnie.

Nie o pana chodzi łagodnie powiedziała. Po prostu czasem myślę: jakbym wyjechała, wszystko by się urwało. Przeraża mnie to.

Pokiwał głową, ale resztę drogi milczeli. Pożegnał się pod blokiem, a potem długo nie mógł zasnąć. Dręczyło go poczucie winy.

Kilka dni się nie widzieli. Sypnęło mokrym śniegiem. Danuta i tak wychodziła na krótki spacer, ale Ludwika nie spotkała. Uspokajała siebie, iż może jest zajęty, może chory. A lęk uparcie ściskał ją w środku.

Czwartego dnia, wracając ze sklepu, zobaczyła w skrzynce kartkę: Danucie Sławińskiej. Jestem w szpitalu. Ludwik M. Bez numeru sali, adresu. Tylko tyle.

Ręce zaczęły jej się trząść. Weszła do mieszkania, odstawiła torbę na taborecik i wbiła wzrok w kartkę. Myśl za myślą przewijała się przez głowę: zawał? udar? Kto mu pomógł? Dlaczego nikt nie zadzwonił?

Przypomniała sobie, iż wspominał kiedyś oddział kardiologiczny na Banacha. Znalazła numer do rejestracji, jakiś czas temu zapisała go w notesie. Kończąc długi czas na linii, w końcu się dodzwoniła.

Szukam pacjenta, ludwik maj, przyjęty niedawno mówiła wyraźnie.

Przełączano ją, kazano czekać. W końcu podano numer sali i pozwolono przyjść w porze odwiedzin.

Nie cierpiała szpitali, zapach lekarstw i chloru przyprawiał ją o dreszcze. Ale następnego dnia, tuż po godzinie odwiedzin, stała u drzwi oddziału. Po drodze kupiła jabłka i ciastka. Zastanawiała się, czy dobrze robi może mu nie wolno słodyczy.

Pokój był trzyosobowy. Starszy pan przy oknie, młody chłopak przy drzwiach. Ludwik leżał pośrodku, pod głową poduszka, gazetę trzymał w rękach. Na jej widok z początku się zmieszał, potem odetchnął z ulgą.

Danuta Sławińska powiedział, odkładając gazetę Jak mnie pani znalazła?

Po nitce do kłębka odpowiedziała, stawiając torbę na szafce. Co się stało?

Serce westchnął. W nocy. Pogotowie zabrało. Muszę tu poleżeć.

Zlustrowała go uważnie. Twarz bledsza, pod oczami cienie ale iskrę w oczach miał dawną.

Dzieci wiedzą? spytała.

Córka była odrzekł zupę przyniosła. Synowi jeszcze nie powiedziałem. Nie chcę niepotrzebnie straszyć.

Mówił spokojnie, a jednak czuć było napięcie. Po chwili dodał:

Pytała, kim pani jest. Powiedziałem, iż sąsiadka, która pomaga mi załatwiać sprawy.

Danuta poczuła ukłucie w sercu. Sąsiadka od spraw zabrzmiało sucho, jak dla obcej. Usiadła na krześle.

No, adekwatnie tak jest odparła, równym głosem. Pomagam w sprawach.

Spojrzał na nią i nagle zrozumiał, jak głupio to zabrzmiało. Zrobiło mu się wstyd.

Ja nie tak dodał szybko. Tylko ona tak, z rezerwą zapytała. Jakby pani powiedzieć, iż mam przyjaciółkę, to od razu: Tata! W tym wieku?! Myślą, iż tu się wariuje od samotności.

Wcale nie młodzi roześmiała się. Ale przez cały czas ludzie, prawda?

Pokiwał głową. Cisza zapanowała w sali. Pacjent przy oknie odwrócił się udając, iż śpi.

Jak leżałem nocą szepnął. Zrozumiałem, iż najbardziej boję się nie śmierci. Tylko tego, iż zabiorą i nikt się nie dowie. Patrzysz sufit i nie ma komu zadzwonić. Dzieci są daleko. Ale o pani pomyślałem. I od razu lżej.

Danucie ścisnęło się gardło. Odwróciła wzrok ku oknu.

Ja się też boję powiedziała. Tylko przed synem i ludźmi udaję. A jak jestem sama, liczę tabletki w słoiku. Śmiech na sali, co?

Wcale nie odrzekł.

Spojrzeli na siebie i jednocześnie się uśmiechnęli. W tym uśmiechu było przyznanie i ulga.

W tej chwili weszła do sali kobieta w średnim wieku z siatką. Miała te same oczy, co Ludwik.

Tata, zupę ci przyniosłam. A to kto? zapytała, spoglądając na Danutę.

To Danuta Sławińska powiedział spokojnie Ludwik. Dobra znajoma. Pomaga mi załatwiać sprawy, z rachunkami nawet.

Dzień dobry grzecznie powiedziała córka. Dziękuję, bo tata uparty, wszystko sam

Dzień dobry odparła Danuta. Czasem razem spacerujemy.

Córka kiwnęła głową, rozkładając rzeczy, poprawiając kołdrę, pytając coś ojca. Danuta poczuła się zbędna, więc pożegnała się szybko.

Wpadnę jeszcze powiedziała przy drzwiach.

Wpadaj, jeżeli nie za trudno odpowiedział.

Nie trudno odrzekła i wyszła.

W domu długo myślała nad tym, co usłyszała. “Dobra znajoma” zabrzmiało skromnie. Ale może na tym polega ich wiek. Najważniejsze, iż o niej pomyślał.

Ludwik leżał w szpitalu dwa tygodnie. Danuta przychodziła co drugi dzień, przynosiła jabłka, skarpetki, Gazetę Wyborczą. Czasem tylko siedzieli w milczeniu. Czasem opowiadali o młodości, o szkole, o działkach, których już nie mają.

Córka powoli przyzwyczaiła się do jej obecności. Kiedyś, odprowadzając ją do windy, powiedziała:

Dziękuję. Pracuję, czasem nie zdążę. Dobrze, iż tata ma z kim pogadać. Ale proszę, niech pani wszystkiego nie bierze na siebie. Gdyby coś poważnego, proszę zadzwonić.

Nie przenoszę ciężaru odparła spokojnie Danuta. Pani ma swoje sprawy, ja swoje. Ale jak mogę pomóc pomogę.

Wypisali Ludwika pod koniec kwietnia. Lekarz zalecił spacery, unikanie stresu, regularne leki. Córka zabrała go samochodem, pomogła rozpakować rzeczy. Następnego dnia, z laską, Ludwik poszedł prosto do parku.

Danuta już czekała na ławce. Gdy go zobaczyła, wstała.

Jak pan się czuje?

Żyję uśmiechnął się. A to już coś.

Usiedli. Milczeli chwilę, nasłuchując odgłosów dzieci.

Dużo myślałem w szpitalu zaczął on. Nie chcę być pani ciężarem. Miło, iż pani zaglądała, ale szkoda mi, jeżeli przez mnie rozkładała pani plany.

Panie Ludwiku westchnęła. Moje sprawy, to sklep, przychodnia, seriale. Proszę nie przesadzać.

Jednak uparł się. Nie chcę, by czuła się pani zobowiązana. Jestem dorosły, poradzę sobie.

Przyjrzała mu się.

A pan myśli, iż ja chcę komuś przeszkadzać? spytała. Ja też tego nie chcę. Ale zrozumiałam jedno można wystrzegać się innych, bać się, iż się zawadza. A można po prostu się dogadać. Żadnych bajek i obietnic. Po prostu być, o tyle, o ile się da.

Zamilkł, obracając to w głowie.

To znaczy jak?

Tak: nie dzwonisz do mnie w nocy, bo ci się nudzi. Ja nie jestem pogotowiem. Ale jak chcesz iść do przychodni i się boisz dzwoń. Jak rachunki zapraszam. Ale jak ci się nie chce do sklepu idź sam, nie jestem kurierem.

Roześmiał się.

Surowa pani jest.

Szczera poprawiła.

No dobrze. o ile mnie coś nagle złapie, dzwonię do pani. Ale nie będę pani wzywać bez potrzeby. Pan też nie wszystko rzuca, tylko jeżeli można. Szanujemy się.

Pokiwał głową. Trafiła w sedno.

Umowa stoi zgodził się. Wspieramy się, ale nie gramy w pielęgniarkę i pacjenta.

Otóż to uśmiechnęła się.

Od tej pory ich przyjaźń płynęła spokojniej. Wciąż spotykali się w parku, czasem szli razem do przychodni, popołudniami pili herbatę. Każde znało już granicę.

Pewnego dnia Danucie zepsuł się kran. Zadzwoniła do Ludwika.

Może pan spojrzy? Boję się, iż mi zaleje kuchnię.

Mogę spojrzeć odpowiedział. Ale jak poważne dzwonimy po fachowca. Ręce nie te co dawniej.

Przyszedł, obejrzał kran, stwierdził, iż trzeba wymienić i pomógł zadzwonić po hydraulika. Czekając, siedzieli przy stole, popijali herbatę. Opowiadał, iż kiedyś rozbierał i składał wszystko, a teraz ręce odmawiają.

Wspólnie jeździli też na bazar. Był gwar, sprzedawcy przekrzykiwali się nawzajem. Ludwik targował się o ziemniaki, Danuta wybierała kurczaka. Wracając, narzekali na ceny, ale oboje wiedzieli ten wypad czynił dzień bardziej znośnym.

Dzieci po swojemu reagowały na ich przyjaźń. Syn Danuty kiedyś zadzwonił:

Mamo, często mówisz o jakimś Ludwiku. Kto to?

Sąsiad. Chodzimy razem na spacery, pomaga mi z tabletem, ja mu z rachunkami.

No, ale uważaj z pieniędzmi i dokumentami. Teraz różnie bywa.

Zaśmiała się.

Nie jestem naiwna odparła.

Córka Ludwika pytała ojca:

Tato, nie przesadzaj z tą sąsiadką. Ona nie jest twoją opiekunką. Ma swoje życie.

Ustaliliśmy odpowiadał spokojnie Pomagamy sobie, tyle.

Jakiś układ? dziwiła się.

Taki, wiesz, nasz, emerycki żartował.

Lato nadeszło niepostrzeżenie. W parku gęstniały liście, na ławkach tłoczyło się coraz więcej ludzi: młode matki, młodzież ze słuchawkami, starsi. Ale Danuta i Ludwik mieli swoją, niemal przypisaną ławkę. Siadali zawsze na tych samych miejscach, jakby właśnie w ten sposób trzymali wszystko w ryzach.

Pewnego wieczoru, gdy słońce powoli gasło za topolami, siedzieli na ławce i patrzyli na dzieci grające w piłkę. Pachniało kurzem i świeżą trawą. Ludwik oparł laskę i spojrzał na młodych chłopców.

Wie pani, co sobie uświadomiłem powiedział, nie odrywając wzroku Przez lata myślałem, iż starość to już tylko koniec. Praca, przyjaźń, miłość, to już było. Zostają lekarstwa i telewizor. Ale teraz widzę, iż coś jeszcze może się zacząć. Nie jak dawniej, ale inaczej.

To o nas pan mówi? uśmiechnęła się lekko.

O nas też potwierdził. Nie umiem nazwać tego słowem przyjaźń, partnerstwo w kolejkach. Ale z panią mniej się boję. Łatwiej.

Spojrzała na jego dłonie, na powykrzywiane palce, żyły. Potem na swoje tak bardzo podobne.

Ja też powiedziała. Kiedyś, wieczorem, gdy zasypiałam, myślałam: jeżeli nie obudzę się rano, kto zauważy? Teraz wiem, iż ktoś się zdziwi, gdy mnie nie będzie w parku.

Zaśmiał się cicho.

Nie zdziwię się, tylko postawię na nogi cały blok.

I dobrze odpowiedziała.

Jeszcze chwilę tak siedzieli, po czym powoli podnieśli się z ławki. Szli wolno, każdy swoim tempem, ale obok siebie. Przy przejściu zatrzymali się.

Jutro do przychodni? spytał.

Tak, pobierają mi krew. Pójdzie pan ze mną?

Do drzwi zabiegowego, dalej już sama. Inaczej zamęczę panią gadaniem.

Uśmiechnęła się.

Umowa.

Pożegnali się pod blokami. Danuta weszła do pustego mieszkania, zapaliła światło w kuchni i nastawiła wodę na herbatę. Podchodząc do okna, spojrzała w dół pod blokiem Ludwik szamotał się z zamkiem. Nagle podniósł wzrok, pomachał jej. Ona też podniosła rękę.

Czajnik gwizdnął wróciła do kuchni, nalała sobie herbaty, ukroiła kawałek chałki. Na krześle naprzeciw leżała jej ulubiona chusta. Położyła na niej dłoń. I nagle poczuła, iż w tej ciszy jest coś nowego. Nie taka ona pusta, choćby tutaj. Przez dziedziniec, w innym mieszkaniu, był człowiek, z którym jutro usiądzie w kolejce, pośmieje się z lekarzy, zapyta, jak się czuje.

Starości nie da się zatrzymać bolały stawy, leki czekały, ceny rosły. Ale w tej codzienności pojawił się delikatny punkt podparcia. Nie cud, nie wybawienie. Tylko kolejna ławka w życiu, na której można przysiąść razem, odpocząć i ruszyć każdy swoim krokiem ale obok siebie.

Idź do oryginalnego materiału