Ławka dla dwojga
Śnieg już dawno stopniał, a ziemia w miejskim parku wciąż była ciemna i wilgotna. Na ścieżkach leżały wąskie smugi piasku. Danuta Sławińska szła powoli, przytrzymując torbę z zakupami i patrzyła uważnie pod nogi. Od lat przywykła do wyczuwania każdej muldy, każdego kamyka. Nie była aż tak ostrożna z natury, ale po złamaniu ręki trzy lata temu lęk przed upadkiem zakotwiczył się gdzieś głęboko w niej i nie chciał odejść.
Danuta mieszkała sama w dwupokojowym mieszkaniu na parterze bloku na warszawskim Mokotowie. Kiedyś aż wrzało tu od rozmów, zapachów z kuchni, trzasku drzwi. Teraz była głucha cisza. Telewizor burczał gdzieś w tle, ale coraz częściej łapała się na tym, iż nie słucha, tylko patrzy na przesuwający się pasek wiadomości na dole ekranu. Syn dzwonił na wideorozmowie w niedziele w pośpiechu, między kolejnymi obowiązkami, ale jednak dzwonił. Wnuczek mignął przez kamerę, pomachał jej rączką, pokazał jakąś zabawkę. Danuta się cieszyła, ale zaraz po zakończeniu połączenia czuła, jakby pokój znów wypełniała martwa cisza.
Miała swoje rytuały. Rano gimnastyka, leki, owsianka. Potem krótki spacer do parku i z powrotem, żeby rozruszać krew, jak mawiała jej lekarka rodzinna. Potem obiad, Wiadomości, czasem krzyżówka. Wieczorem serial i druty. Niby nic wielkiego, ale to ją trzymało przy życiu lubiła to powtarzać sąsiadce spod piątki.
Dziś wiatr był ostry, ale suchy. Danuta dotarła do swojej ławki obok placu zabaw i ostrożnie usiadła na brzegu. Zakupy postawiła obok, sprawdziła, czy torba jest zamknięta. Obok bawiły się dwie maluchy w kolorowych kurtkach ich mamy plotkowały, nie zważając na mijających ludzi. Danuta chwilę posiedzi i wróci do domu. Tak postanowiła.
Od drugiej strony parku do przystanku szedł powoli Ludwik Maj. On też liczył kroki. Do kiosku z gazetami siedemdziesiąt trzy. Do przychodni sto dwadzieścia. Do tego przystanku dziewięćdziesiąt pięć. Tak było łatwiej niż myśleć o tym, iż nikt na niego nie czeka po powrocie.
Dawniej pracował jako ślusarz w fabryce, wyjeżdżał w delegacje, sprzeczał się z majstrami, śmiał się z kolegami na papierosie w szatni. Teraz fabryki już nie było, a dawnych kumpli widywał coraz rzadziej. Ktoś wyjechał do dzieci, ktoś już leżał na cmentarzu na Służewie. Syn mieszkał w Poznaniu, wpadał raz w roku na trzy dni i wciąż gdzieś się spieszył. Córka w innej dzielnicy, miała swoje życie, dwójkę dzieci, kredyt hipoteczny. Nie miał żalu tak sobie powtarzał. Ale wieczorami, gdy za oknem było ciemno, a kaloryfer syczał, łapał się na tym, iż nasłuchuje odgłosu klucza w drzwiach.
Wyszedł dzisiaj po chleb, a przy okazji chciał jeszcze zajść po leki. W aptece miał wziąć na wszelki wypadek dodatkowe opakowanie tabletek na ciśnienie. Lekarka ostrzegała, żeby nie doprowadzać do ataku. Szukał listy zakupów w kieszeni, napisanej drżącą ręką. Palce nieco mu drżały, gdy spoglądał, czy o niczym nie zapomniał.
Podszedł do przystanku autobus właśnie odjechał. Ludzie rozchodzili się. Na ławce siedziała kobieta w jasnoszarym płaszczu i niebieskiej, robionej na drutach czapce. Obok jej torba z zakupami. Patrzyła nie na ulicę, a na park.
Wahał się. Stanie byłoby dla niego niewygodne, bo krzyż bolał od rana. Ławka była do połowy wolna, ale Ludwik zawsze miał skrupuły, żeby siadać obok obcej kobiety a nuż coś sobie pomyśli. Ale zawiewało aż do kości, więc ośmielił się.
Mogę się przysiąść? zapytał, lekko się pochylając.
Kobieta uniosła głowę. Jasne oczy, z drobnymi zmarszczkami.
Oczywiście, proszę odpowiedziała, nieco przesuwając torbę.
Usiadł, ostrożnie podparł się dłońmi o brzeg ławki. Milczeli. Przejechał samochód, zostawiając za sobą smród spalin.
Te autobusy jak chcą, tak jadą mruknął pierwszy, by przerwać ciszę. Odwrócisz się, już nie ma.
Prawda przytaknęła. Wczoraj pół godziny czekałam. Dobrze, iż nie w deszczu.
Spojrzał na nią uważniej. Twarz nie wydawała się znajoma, ale w tej okolicy dużo nowych osób postawili nowe bloki.
Pani tu mieszka, niedaleko? zapytał ostrożnie.
Tuż tam, przez ulicę, wskazała na pięciopiętrowe bloki. Pierwsza klatka, koło sklepu. A pan?
Za parkiem, w dziewięciopiętrowcu odrzekł. Też niedaleko.
Cisza. Danuta pomyślała, iż rozmowy na przystanku to codzienność: wymieni się dwa zdania, rozjedzie się i zapomni. Ale ten mężczyzna wydawał się zmęczony, pogubiony, choć prostował się w ramionach.
Do przychodni pan szedł? zapytała, zerkając na jego siatkę z apteki.
Tak, po leki podniósł reklamówkę. Znowu ciśnienie. A pani?
Po drobiazgi do sklepu odpowiedziała. I przejść się trzeba. Bo jak się ugrzęźnie w domu, to koniec.
Powiedziawszy to, poczuła w piersi ostry ukłucie. Słowo dom zabrzmiało zbyt pusto.
Na zakręcie pojawił się autobus. Ludzie poruszyli się, zbliżyli do krawędzi chodnika. Ludwik wstał, zawahał się chwilę.
A ja, proszę pani, Ludwik powiedział wreszcie, jakby podjął trudną decyzję. Maj.
Danuta Sławińska odpowiedziała, także wstając. Miło poznać.
Weszli do autobusu, tłum rozdzielił ich. Przy drzwiach było gęsto, Danuta złapała się za poręcz i czuła szarpnięcia na wybojach. Przez chwilę spotkała wzrok Ludwika ponad głowami pasażerów. Kiwali sobie z oddali.
Kilka dni później spotkali się znów tym razem w parku. Danuta siedziała na swojej ławce, gdy dostrzegła znajomą sylwetkę. Ludwik szedł podpierając się laską. Nigdy wcześniej nie miał laski, ale najwyraźniej wolał być ostrożny.
O, sąsiadka z przystanku zażartował podchodząc Mogę?
Pewnie powiedziała z ulgą.
Usiadł, laskę umieścił obok siebie na ławce.
Tu jest dobrze westchnął, rozglądając się Drzewa, dzieci. W domu ściany przygniatają.
Sam pan mieszka? zapytała, czując, iż może już pytać.
Sam kiwnął. Żona zmarła siedem lat temu. Dzieci każde we własnym kącie. A pani?
Też sama odparła. Mąż zmarł dawno. Syn z rodziną we Wrocławiu. Dzwonią, oczywiście, ale
Wzruszyła ramionami. Zrozumiał to gestem.
Dzwonić to i tak dobrze powiedział. Gorzej, iż wieczorem telefon już nie dzwoni.
Te słowa nieoczekiwanie ją rozgrzały. Rozmawiali potem jeszcze o pogodzie, o cenach w sklepach, narzekali, iż znowu nowy lekarz rodzinny w przychodni. Ale następnego dnia oboje znowu pojawili się o tej samej porze.
I tak zaczęły się ich wspólne spotkania. Najpierw autobus, potem park, potem sklep, potem pod wejściem do przychodni. Danuta złapała się na tym, iż zaczęła układać dzień tak, żeby spotkać Ludwika. Nie przyznawała się przed sobą: raz szybciej gotowała kaszę, innym razem wychodziła później z domu.
Chodzili razem do przychodni, zrzędzili na tematy badań, na system kolejek online, którego Danuta nie potrafiła okiełznać.
Musi się pani zapisać przez portal tłumaczyła uprzejma, ale zniecierpliwiona rejestratorka. Przez Internet.
Jaki internet mruczała Danuta, wychodząc na korytarz. Ja mam zwykły telefon, ledwo działa.
Ludwik kiwał głową.
Mogę pomóc zaproponował raz. Mam stary tablet, dzieci mi dali. Spróbujemy razem.
Początkowo odmawiała, potem się zgodziła. Siedzieli na ławce pod przychodnią, on mrużył oczy, szukał aplikacji, czasem w złości klikał nie tam i mruczał pod nosem. Danuta się śmiała, jej śmiech był czysty, prawdziwy.
O, tu można wybrać lekarza i godzinę oznajmił w końcu. Trzeba tylko zapamiętać hasło.
Zapiszę stwierdziła z przekonaniem. Mam zeszyt.
Kiedy indziej ona pomagała mu z rachunkami za czynsz i prąd. Ludwik kładł na stole kupkę papierów, wzdychał.
Kiedyś wszystko proste było narzekał Do kasy, płacić i już. Teraz te kody, terminale można się pogubić.
Po kolei, panie Ludwiku odpowiadała To za prąd, to za wodę. Najważniejsze nie pomylić.
Siedzieli u niej w kuchni, pili herbatę. Ona wyciągała swoje powidła z czarnej porzeczki, on przynosił obwarzanki z bazarku. Za oknem dzieci na rowerkach. Danuta łapała się na tym, iż miło jej patrzeć, jak Ludwik układa rachunki w równe stosiki, pyta ją o radę.
Pani nie musi za mnie płacić! zaprotestował kiedyś, gdy proponowała, iż zapłaci w terminalu, bo jemu nie wychodzi.
Ja tylko pomagam odpierała. Pan mi daje gotówkę, ja płacę. Bez łaski. Niech się pan nie wygłupia.
Zmieszał się, ale zgodził. W środku poczuł wdzięczność zmieszaną z zakłopotaniem. Nie lubił być winny, choćby drobnostki.
Czasem się posprzeczali nie głośno, ale dotkliwie. Wracali z Biedronki i rozmawiali o dzieciach.
Syn mi mówi Ludwik opowiadał Tato, sprzedaj mieszkanie, przeprowadzaj się do nas. Po co siedzisz sam? A co ja będę na wersalce spał? I tak ciasno. A tutaj wszystko swoje.
A mnie syn mówi tak samo wzdychała Danuta Mamo, zamieszkasz z nami, pokój dostaniesz. Maja dom pod Warszawą. Ale ja odwlekam. Tu mam grób męża, znajome. Czasem się zastanawiam może powinnam.
Ale tam pani będzie niepotrzebna! zaperzył się. Oni pracują, dzieci, obowiązki. Pani będzie siedzieć w kącie. Tyle się nasłuchałem opowieści o tym.
A tu komu jestem potrzebna? spokojnie spytała.
Zamilkł. To tu go dotknęło. Jakby i jemu coś zarzucała. W środku narastała złość.
No nie wiem burknął Myślałem, iż już jesteśmy
Nie dokończył. Słowo przyjaciele zabrakło mu odwagi w tym wieku brzmiało dziwnie.
Nie o pana chodzi łagodnie powiedziała. Po prostu czasem myślę: jakbym wyjechała, wszystko by się urwało. Przeraża mnie to.
Pokiwał głową, ale resztę drogi milczeli. Pożegnał się pod blokiem, a potem długo nie mógł zasnąć. Dręczyło go poczucie winy.
Kilka dni się nie widzieli. Sypnęło mokrym śniegiem. Danuta i tak wychodziła na krótki spacer, ale Ludwika nie spotkała. Uspokajała siebie, iż może jest zajęty, może chory. A lęk uparcie ściskał ją w środku.
Czwartego dnia, wracając ze sklepu, zobaczyła w skrzynce kartkę: Danucie Sławińskiej. Jestem w szpitalu. Ludwik M. Bez numeru sali, adresu. Tylko tyle.
Ręce zaczęły jej się trząść. Weszła do mieszkania, odstawiła torbę na taborecik i wbiła wzrok w kartkę. Myśl za myślą przewijała się przez głowę: zawał? udar? Kto mu pomógł? Dlaczego nikt nie zadzwonił?
Przypomniała sobie, iż wspominał kiedyś oddział kardiologiczny na Banacha. Znalazła numer do rejestracji, jakiś czas temu zapisała go w notesie. Kończąc długi czas na linii, w końcu się dodzwoniła.
Szukam pacjenta, ludwik maj, przyjęty niedawno mówiła wyraźnie.
Przełączano ją, kazano czekać. W końcu podano numer sali i pozwolono przyjść w porze odwiedzin.
Nie cierpiała szpitali, zapach lekarstw i chloru przyprawiał ją o dreszcze. Ale następnego dnia, tuż po godzinie odwiedzin, stała u drzwi oddziału. Po drodze kupiła jabłka i ciastka. Zastanawiała się, czy dobrze robi może mu nie wolno słodyczy.
Pokój był trzyosobowy. Starszy pan przy oknie, młody chłopak przy drzwiach. Ludwik leżał pośrodku, pod głową poduszka, gazetę trzymał w rękach. Na jej widok z początku się zmieszał, potem odetchnął z ulgą.
Danuta Sławińska powiedział, odkładając gazetę Jak mnie pani znalazła?
Po nitce do kłębka odpowiedziała, stawiając torbę na szafce. Co się stało?
Serce westchnął. W nocy. Pogotowie zabrało. Muszę tu poleżeć.
Zlustrowała go uważnie. Twarz bledsza, pod oczami cienie ale iskrę w oczach miał dawną.
Dzieci wiedzą? spytała.
Córka była odrzekł zupę przyniosła. Synowi jeszcze nie powiedziałem. Nie chcę niepotrzebnie straszyć.
Mówił spokojnie, a jednak czuć było napięcie. Po chwili dodał:
Pytała, kim pani jest. Powiedziałem, iż sąsiadka, która pomaga mi załatwiać sprawy.
Danuta poczuła ukłucie w sercu. Sąsiadka od spraw zabrzmiało sucho, jak dla obcej. Usiadła na krześle.
No, adekwatnie tak jest odparła, równym głosem. Pomagam w sprawach.
Spojrzał na nią i nagle zrozumiał, jak głupio to zabrzmiało. Zrobiło mu się wstyd.
Ja nie tak dodał szybko. Tylko ona tak, z rezerwą zapytała. Jakby pani powiedzieć, iż mam przyjaciółkę, to od razu: Tata! W tym wieku?! Myślą, iż tu się wariuje od samotności.
Wcale nie młodzi roześmiała się. Ale przez cały czas ludzie, prawda?
Pokiwał głową. Cisza zapanowała w sali. Pacjent przy oknie odwrócił się udając, iż śpi.
Jak leżałem nocą szepnął. Zrozumiałem, iż najbardziej boję się nie śmierci. Tylko tego, iż zabiorą i nikt się nie dowie. Patrzysz sufit i nie ma komu zadzwonić. Dzieci są daleko. Ale o pani pomyślałem. I od razu lżej.
Danucie ścisnęło się gardło. Odwróciła wzrok ku oknu.
Ja się też boję powiedziała. Tylko przed synem i ludźmi udaję. A jak jestem sama, liczę tabletki w słoiku. Śmiech na sali, co?
Wcale nie odrzekł.
Spojrzeli na siebie i jednocześnie się uśmiechnęli. W tym uśmiechu było przyznanie i ulga.
W tej chwili weszła do sali kobieta w średnim wieku z siatką. Miała te same oczy, co Ludwik.
Tata, zupę ci przyniosłam. A to kto? zapytała, spoglądając na Danutę.
To Danuta Sławińska powiedział spokojnie Ludwik. Dobra znajoma. Pomaga mi załatwiać sprawy, z rachunkami nawet.
Dzień dobry grzecznie powiedziała córka. Dziękuję, bo tata uparty, wszystko sam
Dzień dobry odparła Danuta. Czasem razem spacerujemy.
Córka kiwnęła głową, rozkładając rzeczy, poprawiając kołdrę, pytając coś ojca. Danuta poczuła się zbędna, więc pożegnała się szybko.
Wpadnę jeszcze powiedziała przy drzwiach.
Wpadaj, jeżeli nie za trudno odpowiedział.
Nie trudno odrzekła i wyszła.
W domu długo myślała nad tym, co usłyszała. “Dobra znajoma” zabrzmiało skromnie. Ale może na tym polega ich wiek. Najważniejsze, iż o niej pomyślał.
Ludwik leżał w szpitalu dwa tygodnie. Danuta przychodziła co drugi dzień, przynosiła jabłka, skarpetki, Gazetę Wyborczą. Czasem tylko siedzieli w milczeniu. Czasem opowiadali o młodości, o szkole, o działkach, których już nie mają.
Córka powoli przyzwyczaiła się do jej obecności. Kiedyś, odprowadzając ją do windy, powiedziała:
Dziękuję. Pracuję, czasem nie zdążę. Dobrze, iż tata ma z kim pogadać. Ale proszę, niech pani wszystkiego nie bierze na siebie. Gdyby coś poważnego, proszę zadzwonić.
Nie przenoszę ciężaru odparła spokojnie Danuta. Pani ma swoje sprawy, ja swoje. Ale jak mogę pomóc pomogę.
Wypisali Ludwika pod koniec kwietnia. Lekarz zalecił spacery, unikanie stresu, regularne leki. Córka zabrała go samochodem, pomogła rozpakować rzeczy. Następnego dnia, z laską, Ludwik poszedł prosto do parku.
Danuta już czekała na ławce. Gdy go zobaczyła, wstała.
Jak pan się czuje?
Żyję uśmiechnął się. A to już coś.
Usiedli. Milczeli chwilę, nasłuchując odgłosów dzieci.
Dużo myślałem w szpitalu zaczął on. Nie chcę być pani ciężarem. Miło, iż pani zaglądała, ale szkoda mi, jeżeli przez mnie rozkładała pani plany.
Panie Ludwiku westchnęła. Moje sprawy, to sklep, przychodnia, seriale. Proszę nie przesadzać.
Jednak uparł się. Nie chcę, by czuła się pani zobowiązana. Jestem dorosły, poradzę sobie.
Przyjrzała mu się.
A pan myśli, iż ja chcę komuś przeszkadzać? spytała. Ja też tego nie chcę. Ale zrozumiałam jedno można wystrzegać się innych, bać się, iż się zawadza. A można po prostu się dogadać. Żadnych bajek i obietnic. Po prostu być, o tyle, o ile się da.
Zamilkł, obracając to w głowie.
To znaczy jak?
Tak: nie dzwonisz do mnie w nocy, bo ci się nudzi. Ja nie jestem pogotowiem. Ale jak chcesz iść do przychodni i się boisz dzwoń. Jak rachunki zapraszam. Ale jak ci się nie chce do sklepu idź sam, nie jestem kurierem.
Roześmiał się.
Surowa pani jest.
Szczera poprawiła.
No dobrze. o ile mnie coś nagle złapie, dzwonię do pani. Ale nie będę pani wzywać bez potrzeby. Pan też nie wszystko rzuca, tylko jeżeli można. Szanujemy się.
Pokiwał głową. Trafiła w sedno.
Umowa stoi zgodził się. Wspieramy się, ale nie gramy w pielęgniarkę i pacjenta.
Otóż to uśmiechnęła się.
Od tej pory ich przyjaźń płynęła spokojniej. Wciąż spotykali się w parku, czasem szli razem do przychodni, popołudniami pili herbatę. Każde znało już granicę.
Pewnego dnia Danucie zepsuł się kran. Zadzwoniła do Ludwika.
Może pan spojrzy? Boję się, iż mi zaleje kuchnię.
Mogę spojrzeć odpowiedział. Ale jak poważne dzwonimy po fachowca. Ręce nie te co dawniej.
Przyszedł, obejrzał kran, stwierdził, iż trzeba wymienić i pomógł zadzwonić po hydraulika. Czekając, siedzieli przy stole, popijali herbatę. Opowiadał, iż kiedyś rozbierał i składał wszystko, a teraz ręce odmawiają.
Wspólnie jeździli też na bazar. Był gwar, sprzedawcy przekrzykiwali się nawzajem. Ludwik targował się o ziemniaki, Danuta wybierała kurczaka. Wracając, narzekali na ceny, ale oboje wiedzieli ten wypad czynił dzień bardziej znośnym.
Dzieci po swojemu reagowały na ich przyjaźń. Syn Danuty kiedyś zadzwonił:
Mamo, często mówisz o jakimś Ludwiku. Kto to?
Sąsiad. Chodzimy razem na spacery, pomaga mi z tabletem, ja mu z rachunkami.
No, ale uważaj z pieniędzmi i dokumentami. Teraz różnie bywa.
Zaśmiała się.
Nie jestem naiwna odparła.
Córka Ludwika pytała ojca:
Tato, nie przesadzaj z tą sąsiadką. Ona nie jest twoją opiekunką. Ma swoje życie.
Ustaliliśmy odpowiadał spokojnie Pomagamy sobie, tyle.
Jakiś układ? dziwiła się.
Taki, wiesz, nasz, emerycki żartował.
Lato nadeszło niepostrzeżenie. W parku gęstniały liście, na ławkach tłoczyło się coraz więcej ludzi: młode matki, młodzież ze słuchawkami, starsi. Ale Danuta i Ludwik mieli swoją, niemal przypisaną ławkę. Siadali zawsze na tych samych miejscach, jakby właśnie w ten sposób trzymali wszystko w ryzach.
Pewnego wieczoru, gdy słońce powoli gasło za topolami, siedzieli na ławce i patrzyli na dzieci grające w piłkę. Pachniało kurzem i świeżą trawą. Ludwik oparł laskę i spojrzał na młodych chłopców.
Wie pani, co sobie uświadomiłem powiedział, nie odrywając wzroku Przez lata myślałem, iż starość to już tylko koniec. Praca, przyjaźń, miłość, to już było. Zostają lekarstwa i telewizor. Ale teraz widzę, iż coś jeszcze może się zacząć. Nie jak dawniej, ale inaczej.
To o nas pan mówi? uśmiechnęła się lekko.
O nas też potwierdził. Nie umiem nazwać tego słowem przyjaźń, partnerstwo w kolejkach. Ale z panią mniej się boję. Łatwiej.
Spojrzała na jego dłonie, na powykrzywiane palce, żyły. Potem na swoje tak bardzo podobne.
Ja też powiedziała. Kiedyś, wieczorem, gdy zasypiałam, myślałam: jeżeli nie obudzę się rano, kto zauważy? Teraz wiem, iż ktoś się zdziwi, gdy mnie nie będzie w parku.
Zaśmiał się cicho.
Nie zdziwię się, tylko postawię na nogi cały blok.
I dobrze odpowiedziała.
Jeszcze chwilę tak siedzieli, po czym powoli podnieśli się z ławki. Szli wolno, każdy swoim tempem, ale obok siebie. Przy przejściu zatrzymali się.
Jutro do przychodni? spytał.
Tak, pobierają mi krew. Pójdzie pan ze mną?
Do drzwi zabiegowego, dalej już sama. Inaczej zamęczę panią gadaniem.
Uśmiechnęła się.
Umowa.
Pożegnali się pod blokami. Danuta weszła do pustego mieszkania, zapaliła światło w kuchni i nastawiła wodę na herbatę. Podchodząc do okna, spojrzała w dół pod blokiem Ludwik szamotał się z zamkiem. Nagle podniósł wzrok, pomachał jej. Ona też podniosła rękę.
Czajnik gwizdnął wróciła do kuchni, nalała sobie herbaty, ukroiła kawałek chałki. Na krześle naprzeciw leżała jej ulubiona chusta. Położyła na niej dłoń. I nagle poczuła, iż w tej ciszy jest coś nowego. Nie taka ona pusta, choćby tutaj. Przez dziedziniec, w innym mieszkaniu, był człowiek, z którym jutro usiądzie w kolejce, pośmieje się z lekarzy, zapyta, jak się czuje.
Starości nie da się zatrzymać bolały stawy, leki czekały, ceny rosły. Ale w tej codzienności pojawił się delikatny punkt podparcia. Nie cud, nie wybawienie. Tylko kolejna ławka w życiu, na której można przysiąść razem, odpocząć i ruszyć każdy swoim krokiem ale obok siebie.








