Śniegu nasypało na ostatki martwego sezonu łopatami niebiańskimi, po kolana, od Bałtyku do Tatr, już się człowiek szykował na zimę stulecia, chodnikami sunął na biegówkach między odgarniętymi zaspami, rosnącymi z dnia na dzień jak białe barykady, aż tu przyszedł taki halny, iż jak przewiał się przez góry, to i na niziny dotarł. No i święta w błocku, a w Nowy Rok piętnaście na plusie, zimo żegnaj, witaj depresjo, górale się wieszają, bo halny przestawia wszystko w ośrodkowym układzie nerwowym, kuligów nie będzie, bankructwo nadchodzi, jego lodowaty oddech wyznacza precyzyjnie na szyi miejsce pod pętlę.
Ja tam nie góral, ale też nie gorol, jak Ślązacy określają plemiona urodzone poza historycznymi granicami zaboru pruskiego; jestem człowiekiem wyżyn, acz nie tych społecznych, przeto wszelkie nastroje ludzi gór udzielają mi się łacniej niźli wahania emocjonalne większości narodu, zwłaszcza zaś wobec warszawiaków czuję odwieczne wyobcowanie i chroniczną niezdolność empatii (tylko dla jednej warszawianki moje serce przed dziesięciu laty uczyniło wyjątek).
Halny wytopił śnieg do gołej ziemi, takoż do kości roztopił warstwy ochronne słabych umysłów, moc antydepresantów struchlała. Alkohol przynosi kaca z pominięciem upojenia, kurorty inhalują nieprzetrawione odmiany destylatów z etykietami stylizowanymi na regionalne specjały, spontanicznie upadli w rowach rodacy mają szczęście doczekać noworocznego świtu bez odmrożeń. Narciarze klasy średniej łkają na zielonych stokach, bo się okazało, iż ten sport jest już tylko dla zamożnych, kogo nie stać na alpejskie lodowce, ten sobie nie pojeździ, koniec, kropka, wyczekiwany świąteczny urlop w Beskidach, wabiący białym „szaleństwem”, przyniósł szaleństwo szare jak samorodki wczorajszego śniegu przebarwione sadzą i gorączkę białą jak myszki krążące wokół delirycznego brzasku. Nic, tylko usiąść na trawie i przepić to, co miało iść na skipassy. Hulaj duszo, żony niech tłumaczą dzieciom w dolinach, iż tatusiowie nie są chorzy, tylko zmęczeni, nie da się ulepić bałwana z błota, zjeżdżać po błotnym stoku na jabłuszkach też lepiej nie, bo w pokojach ni ma pralek, a gdzież to z brązową dupą, dziecko, będziesz szło na fast oscypka, no co ludzie powiedzą. Jest ciepło i nikt się nie cieszy, co za nacja nieelastyczna, bo też wszystko musi być zawsze w porę, narty zimą, alergia wiosną, plażing latem, grzybobranie jesienią – a Nowy Rok zawsze pierwszego, ileż można?!
Owóż, jestem w górach i czarna żółć mnie zalewa. Patrzę na górę; kto nie ma widoków na przyszłość, ten ma widoki na bieżąco. Góra jest wyzwalaczem wspomnień. Ale cóż nie jest wyzwalaczem, sami nimi jesteśmy: nasze dłonie przypominają o cudzych dłoniach, z którymi były splecione; nasze ciała przywołują pamięć o innych ciałach, do których lgnęły. Patrzę na Górę, przez którą przemknęła moja przeszłość, a była to przeszłość dobra, bo Góra zawsze równała emocje, tyle pamiętam, iż się na niej nie kłóciłem nigdy z nikim ani też ze sobą. To nie Góra z tych, co się je zdobywa, na tę po prostu wejść, a choćby wjechać można, dostępna dla pełno- i dla niespełna sprawnych, małych i dużych, taka, co ani na niej zgłodnieć, ani być spragnionym – od baru do karczmy, od karczmy do schroniska w sam raz tyle, żeby człowiek nieprzysposobiony do nierówności i dystansów mógł dotrzeć bez zaburczenia w kiszkach, bezzadyszkowo. Ot, Góra udostępniona całorocznie, choć z naciskiem na sezony zimowe, no bo to jednak śniegi teraz przywilejem wyżynnym, a Polska nizinami leży, płaska i błotna od listopada do marca. Kto dzieciom chce bałwana ulepić albo poromansować z instruktorem narciarskim, wybiera się w góry, a najchętniej na Górę, co to i prezencję, i renomę posiada, strukturę oraz infrastrukturę jak należy. Bywało, iż jadło się u stóp Góry, a i alkohole się spożywało nieskromnie, karczemną nalewkę miodową osławioną przy kominku (ale nie ma co płakać nad rozlaną wódką), w karczmie ludawej, drewnianej, gdzie góralo disco i placek po zbójnicku, i panny strojne kartą dań wachlujące. Bywało, bywało się tam w ramach pełnienia obowiązków i przyjemności, rodzinnie i przed-, a choćby pozamałżeńsko, bywało się, jak to się mówi, za życia. Nie ma co płakać, choćby było co opłakiwać; za łzy nikt nie płaci. Chyba żeby się miało złote serce, a łzy wypłukiwałyby jego opiłki.