Kto jest ojcem? Matka męża krzyczała, ale on wrócił z pierścionkiem… Za późno

twojacena.pl 2 dni temu

„To nie jego dziecko!” — wrzeszczała teściowa. A potem wrócił z pierścionkiem w dłoni… Za późno.

Nigdy nie zapomnę tamtego wieczoru. Wszystko we mnie drży, gdy o nim myślę. Przygotowywałam się do niego jak do święta: świece, lekka sałatka, jego ulubiony pieczony łosoś, białe wino. I najważniejsze — wiadomość. Ta najważniejsza w moim życiu.

Miałam wtedy zaledwie dziewiętnaście lat. Mieszkałam w Lublinie, wynajmowaliśmy z Krzysztofem skromne mieszkanie na przedmieściach. Byliśmy razem prawie rok. Zasypywał mnie kwiatami, nazywał „moim szczęściem”, obiecywał, iż zawsze będzie przy mnie. Wierzyłam mu. Snuliśmy plany — te naiwne, młodzieńcze, gdy wydaje się, iż miłość to wszystko, czego potrzeba.

I wtedy powiedziałam:
— Krzysiu, niedługo zostaniesz tatą…

Zamarł na moment. Potem jego twarz wykrzywiła się.
— Co? Co powiedziałaś?

— Jestem w ciąży — powtórzyłam z drżeniem w głosie, wciąż licząc na euforia w jego oczach.

Lecz w odpowiedzi usłyszałam krzyk. Ostry, pełen złości.
— To nie moje dziecko! Oszalałaś? Nie jestem na to gotowy. Zabieraj się ze swoją ciążą!

Trzasnął drzwiami. I zniknął.

Dzwoniłam — nie odbierał. Potem mój numer znalazł się na czarnej liście. Byłam wykończona fizycznie, psychicznie, przerażona. Ale najbardziej bolało. Bo człowiek, z którym marzyłam o przyszłości, w jednej chwili stał się obcy.

Postanowiłam porozmawiać z jego matką. Helena Stanisławówna przyjęła mnie na progu swojego mieszkania w Kielcach. choćby nie wpuściła mnie do środka — stała w szlafroku, ze skrzyżowanymi ramionami, z gniewem w oczach.
— Wynoś się — powiedziała. — Nie waż się bawić moją rodziną. To dziecko nie jest od Krzysztofa! Szukasz tylko kogoś, na kim się przyczepisz. Mój syn ma inne plany, nie musi płacić za twoje błędy!

Stałam w klatce schodowej i czułam, jak serce rozpada się na kawałki. Ani wsparcia, ani wiary, ani zwykłej życzliwości. Tylko pogarda.

Ale choćby wtedy nie przyszło mi do głowy, by pozbyć się dziecka. Był już we mnie. Był mój. Czysty, niewinny. Dlaczego miał płacić za tchórzostwo dorosłych?

Minęły trzy lata. Urodziłam. Syna nazwałam Miłoszem. I każdego ranka, gdy otwiera oczy, patrzy na mnie i się uśmiecha, dziękuję losowi, iż się nie załamałam. Tak, było ciężko. Pracowałam nocami, dorabiałam zdalnie, prałam manualnie, jadłam makaron. Ale Miłosz to moje słońce. Moje wszystko.

A kilka dni temu… zadzwonił dzwonek do drzwi. Na progu stał Krzysztof. Ten sam. Ale z innym spojrzeniem, postarzały, wychudzony.
— Mogę porozmawiać? — zapytał cicho.

Opowiedział, iż miał straszny wypadek. Uratowali go, wyciągnęli, ale… teraz jest bezpłodny. Lekarze powiedzieli — dzieci już nie będzie. Narzeczona odeszła, nie wytrzymała. I wtedy przypomniał sobie o mnie. O synu. O tym, jak „zmarnował swoją szansę”.

— Chcę być blisko — powiedział. — Ożenić się. Zająć się wami. Wychowywać Miłosza. Naprawić wszystko.

Patrzyłam na niego i jakby słyszałam w sobie dźwięk tych drzwi, które kiedyś zatrzasnął za sobą. Widziałam jego twarz — tamtego wieczoru, gdy mnie zdradził. Przypomniałam sobie, jak trzymałam brzuch w nocy i modliłam się, by dziecko urodziło się zdrowe. Jak płakałam w ciszy, gdy Miłosz pierwszy raz powiedział „mama”. I po prostu… zamknęłam przed nim drzwi. Bez słów. Bez krzyku. Bez wyrzutów. Bo wszystko zostało powiedziane dawno temu.

Nie odbieram już jego telefonów.

Może ktoś powie — trzeba wybaczać. Dać szansę. Ale ja mam syna. I zasługuje na ojca, który pokochał go od pierwszego westchnienia. A nie przychodzi, gdy nie ma już innych opcji.

A wy jak myślicie — czy postąpiłam słusznie, nie wpuszczając go z powrotem do naszego życia?

Idź do oryginalnego materiału