Kreatura mody. „Arkadius. Wielkie namiętności. Konfrontacje” w Centralnym Muzeum Włókiennictwa w Łodzi

magazynszum.pl 1 tydzień temu

Koko Szanel i Arkadius – jeszcze kilkanaście lat temu te nazwiska wyznaczały horyzont polskiego myślenia o modzie. Koko była francuska i niepodważalnie martwa. Ten drugi – Arkadius – miał tę zaletę, iż nie współpracował z nazistami, a przede wszystkim – iż był chłopakiem z Parczewa, który zrobił prawdziwą karierę w Londynie. Pierwszym Polakiem w wielkim świecie mody, drugim Johnem Galliano w biznesie. A co lepsze, tym, który z wielkiego Londynu wrócił do ukochanej ojczyzny w momencie, gdy wszyscy planowali stąd uciec. Na chwilę rozgrzał warszawskie salony i plotkarskie rubryki gazet, a zanim zniknął – kilka brakowało, aby w słownikach polskiej kultury wymieniać „arkadiusy” obok „abakanów”. Jeszcze mniej brakowało, aby zniknął nie tylko Arkadius, ale i resztki jego dziedzictwa. Przetrwały – jak na relikwie przystało – cudem, a z tego cudu (i ogromu konserwatorskiej pracy) powstała wystawa w Centralnym Muzeum Włókiennictwa w Łodzi.

Nie wierzcie w ten boleściwy karmazyn – Arkadius nie żyje, ale Arkadiusz Weremczuk ma się wyjątkowo dobrze.

Na wystawie Arkadius. Wielkie namiętności. Konfrontacje nie brakuje religijnych atrakcji – kurator Marcin Różyc na plakat wybrał wizerunek Matki Bolesnej, a architektura ekspozycji to synkretyczna karmazynowa świątynia, pełna owalnych wybiegów i łukowatych okien. Zamiast znienawidzonych przez Różyca „scenek z życia manekinów”, które dominują na wystawach mody, w łódzkim muzeum plastikowe postaci nie robią niczego konkretnego; są pełnowymiarowymi, neutralnymi stelażami dla tekstylnych rzeźb – cała uwaga ma skupiać się na projektach, pogrupowanych chronologicznie w kolekcje. Dwa piętra ekspozycji odpowiadają symbolicznym etapom bycia Arkadiusem – tym, co doprowadziło do zapisania się w kanonie mody początku XXI wieku, narastającego rozczarowania tym statusem i, finalnie, śmierci (spoiler: symbolicznej). Ta ostatnia, nadrukowana w postaci nekrologów na tkaninach z ostatniej kolekcji kończy tę historię – tak oto wygląda pułapka wystawy pośmiertnej, wielkiego czerwonego grobowca wielkiego Polaka, który pojawił się przebojem wraz z nowym tysiącleciem i zginął w zapomnieniu, bez salw honorowych i warszawskiego salonu w woalkach. Zresztą nieprzypadkowo nad „nawą główną” wystawy wisi proroczy Arkadiusowy foto-portret – on i jego odcięta głowa. Modowy mesjasz ukatrupiony nieuczciwymi wspólnikami, kreatura mody, Robespierre polskiej rewolucji stylu i smaku – wybierz swojego zawodnika.

Widok wystawy „Arkadius. Wielkie namiętności. Konfrontacje”, Centralne Muzeum Włókiennictwa w Łodzi, fot. Błażej Pindor
Widok wystawy „Arkadius. Wielkie namiętności. Konfrontacje”, Centralne Muzeum Włókiennictwa w Łodzi, fot. Błażej Pindor
Widok wystawy „Arkadius. Wielkie namiętności. Konfrontacje”, Centralne Muzeum Włókiennictwa w Łodzi, fot. Błażej Pindor

Nie wierzcie w ten boleściwy karmazyn – Arkadius nie żyje, ale Arkadiusz Weremczuk ma się wyjątkowo dobrze. Zdaniem jego znajomych – odkąd zerwał z modowym światkiem, ma się najlepiej w swoim życiu, mieszkając na brazylijskiej plaży i wydając na ciuchy zaledwie kilka dolarów rocznie. Jak wynika z rozmowy Różyca z Weremczukiem – dla projektanta kształt tej retrospektywy był zaskoczeniem, nie mniejszym niż efekt prac konserwatorskich na ubraniach i dodatkach, które po latach wyciągnięto z kontenera postawionego gdzieś w szkockim nigdzie. Ale na wystawie zgadza się Arkadiusowa religijna synkretyczność – autentyczna fascynacja duchowością, ale tą skrojoną na własną miarę; zgadza się też artystowskie zacięcie – wszystko, co zostaje pokazane w CMWŁ jest modą-sztuką, ideą, której pozostał wierny niemal przez całą karierę[ref]Zob. W stylu wolnym. Rozmowa z Arkadiuszem Weremczukiem, przepr. Agnieszka Kowalska, dodatek „Tydzień na Górnym Śląsku”, „Trybuna Śląska”, 24.03.2000, s. 18., https://sbc.org.pl/dlibra/publication/71106/edition/67078 [dostęp online 2.06.2025].[/ref]. Nie tej trudnej sztuce krojenia pięknych sukien, ale modzie rozumianej jako pełnoprawne medium wypowiedzi artystycznej, w której kryteria użytkowe i komercyjne są produktem ubocznym. I to niekoniecznym. Przypadek Arkadiusa to kilkanaście lat życia w awangardowym praxis, ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Weremczuk jest synem nauczycieli z Parczewa, który odpracował co swoje na saksach, ale przy tym – jest pojętnym uczniem zachodniego stylu życia. Zamiast projektów na modłę Slavy Zaitseva, jego liga to eksperymentatorzy pokroju Martina Margieli i Husseina Chalayana.

Na początku kariery Weremczukowi sprzyjał zeitgeist – w 1999 roku zadebiutował dyplomową kolekcją Semen of Gods, pełną obfitych konstrukcji rozpiętych na stelażach lub wypełnionych styropianem, srebrzystych frędzli włosów i odwołań do Teogonii. Organizację pokazu zasponsorował producent luksusowych zegarków, a na widowni siedziała m.in. Isabella Blow, matka chrzestna kariery Alexandra McQueena, akuszerka młodej mody awangardowej. Wygląda na to, iż Weremczuk wie, co robi i wie, jak robić to skutecznie – jeszcze przed debiutem projekty wylądowały w prasie ilustrowanej, a na front row debiutu siedzą wytworne damy, które choć nie umieją wymówić tego polskiego nazwiska, tak znają już doskonale Arkadiusa. Na jego korzyść działa pochodzenie – wówczas jeszcze na Wyspach Brytyjskich egzotyczne, kojarzące się raczej z postkomunistyczną biedą i uchodźctwem politycznym niż armią migrantów ekonomicznych. Pomaga też fakt, iż tuż przed Arkadiusem przetarli szlaki McQueen i Galliano, otwierając w połowie lat 90. erę ekscentrycznych młodych projektantów-idoli, których proletariacką krwią (to znaczy: kreatywnością) karmić będzie się luksusowa super-marka LVMH. W tym rozdaniu McQueen dostanie Givenchy, Galliano – Diora i tym samym haute couture z nudnawej rozrywki dla wyższych sfer stanie się wydarzeniem artystycznym, mieszającym po postmodernistycznemu porządki, kultury, kokainę i supermodelki. Weremczuk jest synem parczewskich nauczycieli, który odpracował co swoje na saksach, ale przy tym – jest pojętnym uczniem zachodniego stylu życia. Zamiast projektów na modłę przyciężkiego glamour-folkloru Slavy Zaitseva, jego liga to eksperymentatorzy pokroju Martina Margieli i duetu Viktor&Rolf, ale też skandalizujący czadorami i papierowymi sukienkami Hussein Chalayan. Ten zresztą debiutował pokazem w tym samym miejscu, co Arkadius. Kierunek wydawał się oczywisty.

1
Krytyka 02.03.2018

Przekleństwo bieda-szyku. O polskim „Vogue”, post-soviet chic i innych przypadkach zawłaszczenia kulturowego

Agata Pyzik

Na folklor – tak w Polsce z Arkadiusem kojarzony – przyjdzie pora nieco później, już w wydaniu kosmopolitycznym. Na razie Weremczuk debiutuje dyplomem. Widać w nim echa kolekcji, które mijającą właśnie dekadę zdefiniowały – m.in. architektoniczne garby i rozrosty z Body Meets Dress, Dress Meets Body (Comme des Garçons, S/S 1997), wodne srebrzystości, cięcia i frędzle z McQueenowskiej La Poupée (S/S 1997) czy jego gorset wypełniony robakami (The Hunger, S/S 1996). Nie ma jednak mowy o kopiowaniu – Arkadius po prostu daje znak, iż płynnie mówi językiem modowej awangardy. W jego debiucie nie będzie robaków, jest za to top w formie nosidła. W nosidle będzie woda, w niej będą lilie. A te dramatycznym gestem rozrzuci wokół siebie Saimi Hoyer, kończąc cały pokaz. Zamiast tradycyjnej finale bride w sukni ślubnej – poganka, która odrzuca kwiaty maryjnej czystości.

Kolejna kolekcja – tym razem debiut na Londyńskim Tygodniu Mody – to zaostrzenie kursu. Pokazowi Lucina, O! jest zdecydowanie bliżej do performance, w którym każda kolejna sylwetka to stopklatka opowieści połogowej: od zapłodnienia do narodzin – całość zresztą zaczynała się sceną przecięcia białego płótna i paradą modelek w szeregu ubrań z asymetrycznymi cięciami i szczelinami, czasem zbryzganych czerwoną farbą, niosących pod ubraniem wydęte formy, a na sobie półprzezroczyste, skrzydlate formy i waginalne poły mikrosukienek. Arkadius nie będzie stronił od dosłowności – modelki będą miotać się od bólów porodowych, w ruch pójdą rekwizyty, na końcu z połogu powstanie super-kobieta, inspirowana kobietami-meblami popartowca Allena Jonesa. Znów nie w sukni ślubnej. Rzecz dzieje się w momencie, w którym potencjał performatywny na wybiegu będzie w cenie – rok wcześniej za sprawą kolekcji No. 13 Finale (S/S 1999) do annałów mody jako sztuki (albo i mody-sztuki) zapisze się McQueen, który umieści na obrotowej platformie Shalom Harlow, pozostawiając ją na pastwę dwóch robotów. W kilka chwil pokryją modelkę i jej suknię strużkami czarnej i żółtej farby. U Arkadiusa jest nieporównywalnie skromniej, ale ta kolekcja to obietnica dla zgromadzonej publiczności – niebawem będą wielkie emocje, wielkie inspiracje, może i wielkie budżety.

Widok wystawy „Arkadius. Wielkie namiętności. Konfrontacje”, Centralne Muzeum Włókiennictwa w Łodzi, fot. Błażej Pindor
Widok wystawy „Arkadius. Wielkie namiętności. Konfrontacje”, Centralne Muzeum Włókiennictwa w Łodzi, fot. Błażej Pindor
Widok wystawy „Arkadius. Wielkie namiętności. Konfrontacje”, Centralne Muzeum Włókiennictwa w Łodzi, fot. Błażej Pindor
Arkadius w swojej karierze zdoła się jeszcze ukrzyżować – czego nigdy nie zapomni polska publiczność. Dwa lata później wyjdzie na wybieg w kostiumie petro-szejka pod rękę z modelką w sukni z zakrwawionym gołębiem.

Następna jest Queen of Sheba (A/W 00/01) – w której sylwetki znane z poprzednich kolekcji otrzymują bardzo ekskluzywne wykończenie. Pojawiają się futrzane etole, jedwabna satyna, kryształy, czerwone podeszwy szpilek Loboutina, girlandy lilii, a we wniesionym na wybieg koszu z kwiatami – odcięta głowa Arkadiusa. Na zakończenie pokazu na wybieg wbiega mężczyzna w łachmanach i z narzuconym na twarz czarnym całunem. Z wiklinowego, pozostawionego na wybiegu kosza z liliami tryumfatorsko podnosi głowę Arkadiusa. Nieprzypadkowo intruz wygląda jak islamski bojownik, nieprzypadkowo w całej kolekcji konsekwentnie użyty jest ulubiony kolor Proroka i szereg biżuteryjnych zasłon twarzy, a tytułowa królowa Saby jest enigmatyczną i groźną pięknością ze Wschodu. Rocznik pokazu, jak na modową tradycję przystało, kłamie – rzecz działa się przed 9/11. Być może dlatego jest to kolekcja, która sprawa trudność tym, którzy chcą ją zanalizować – zwłaszcza z perspektywy prawie ćwierćwiecza żałoby po świecie, w którym historia się nie skończyła, a szklany pałac został roztrzaskany trzema uprowadzonymi samolotami. Najeźdźcy ogrodów Saby, strzeżcie się – ale wyszczerzona, silikonowa głowa Arkadiusa nie jest tutaj kwileniem o upadku zachodniej cywilizacji ani jedynie tanią sensacją; bo, rzecz jasna, człowiekiem w całunie był sam Weremczuk. To proroczy autoportret człowieka, którego własna modowa rewolucja skróciła o głowę.

Arkadius w swojej karierze zdoła się jeszcze ukrzyżować – w finale jego legendarnej kolekcji Virgin Mary Wears the Trousers (S/S 2002), pokazanej zresztą tydzień po atakach na World Trade Center. Zdjęcie półnagiego projektanta z rozpostartymi na półprzezroczystej tkaninie rękami, z której zwieszały się błyszczące wota stanie się właśnie tym portretem Arkadiusa. Taki wypali się na stałe w wyobraźni jego rodaków. Polska będzie oczywiście wspominać kunszt zwiewno-słomianej Pauliny – kolekcji-hołdu dla babci Weremczuka, z projektami radykalnie dekonstruującym (przynajmniej na poziomie formalnym) motywy polskiego folkloru; ale nigdy nie zapomni (i nie wybaczy) mu Maryi w spodniach i występu jako Jezusa. Weremczuk dwa lata później wyjdzie na wybieg londyńskiego tygodnia mody w kostiumie petro-szejka, na którego szacie wydrukowane będą amerykańskie flagi – wyjdzie pod rękę ze swoją finale bride. Modelka tym razem już ma białą suknię, ale zbrukaną czerwonymi piórami wypadającymi z przytroczonego do gorsetu gołębia. Nic dziwnego, iż łódzka wystawa chętnie reklamuje się widokiem tej sylwetki – to w końcu uprzestrzenniona gołębica na bagnecie z plakatu Johna Heartfielda; to w końcu wydarzenie sezonu, wraz z całą kolekcją United States of Mind (S/S 2004), w której kefie mieszały się z gwiazdami Dawida, zabudowane po nos kombinezony z mikrosukienkami, a wizerunek własny Arkadiusa z cekinowym Jezusem. Po drugiej stronie globu, w Nowym Jorku, podobne zacięcie miał Miguel Adrover – kolejna zapomniana już gwiazda początku Millenium.

„A czy Arkadius umie spodnie dla normalnego człowieka?” – odpowiedź na to pytanie ma się pojawić wkrótce, wraz z tryumfalnym powrotem Weremczuka do nieokrzepłej jeszcze z transformacji Warszawy.

Dziwny z Arkadiusa jest polonus – kocha ludowe ptaszki, wycinanki i koronki, ale jednocześnie z kibicowskiego szalika, księżej stuły i metalowych cierni szyje ubrania, których nie sposób włożyć na niedzielną mszę. Być może w świecie mody istnieje wyzwanie podobne do testu konia – czy artysta umie narysować konia? Być może wtedy pojawiło się pytanie: „a czy Arkadius umie spodnie dla normalnego człowieka?”. Odpowiedź ma się pojawić wkrótce, wraz z tryumfalnym powrotem Weremczuka do Polski wprost na otwarcie własnego butiku – który, siłą rzeczy, musi oferować ubrania skrojone pod nieokrzepłą jeszcze z transformacji Warszawę.

Widok wystawy „Arkadius. Wielkie namiętności. Konfrontacje”, Centralne Muzeum Włókiennictwa w Łodzi, fot. Błażej Pindor
Widok wystawy „Arkadius. Wielkie namiętności. Konfrontacje”, Centralne Muzeum Włókiennictwa w Łodzi, fot. Błażej Pindor
Widok wystawy „Arkadius. Wielkie namiętności. Konfrontacje”, Centralne Muzeum Włókiennictwa w Łodzi, fot. Błażej Pindor

Jednak w CMWŁ moment narodzin Arkadiusa dla publiczności (i to nie tylko polskiej) ma nieco inny wymiar – cały społeczny kontekst jest zaledwie w ekspozycji akcentem w postaci okładek magazynów, wycinków prasowych i innej archiwistycznej drobnicy. Zostaje to zamknięte pod szkłem kilku gablot i przesłonione ścianą. Istnieje choćby taka metoda zwiedzania tej wystawy, aby w ogóle na tę część pamiątkową się nie natknąć – i jest to zupełne odwrócenie dotychczasowego funkcjonowania Arkadiusa w polskiej wyobraźni. Zajmował tam miejsce, w którym nagłówki były zdecydowanie większe od twórczości – nic dziwnego, historia awansu Weremczuka była swojska i wspólna, łatwa do opisania i pokrzepienia rodaczych serc. Natomiast moda Arkadiusa pochodziła ze świata nieznanego dialektu; ktoś powie, iż brakowało języka opisu, analizy i kontekstu, bo dziedzina mody nieużytkowej w Polsce nie istniała, a strategie millenijnego miszmaszu wysokiego z niskim – budziły, co najmniej, nieufność, zwłaszcza, gdy żonglowały kwestią religii (oczywiście, poza warszawskimi enklawami proto-hipsteriady). Londyn, który Arkadiusem się zachwycił, miał w końcu na swoim koncie cool Britannię i YBA, a Polska – świetlicę Rastra, powoli nabierająca rozpędu „Machinę”, traumę po sztuce krytycznej i pilną potrzebę fajności.

Arkadius w polskiej kulturze stanie się synonimem gigantycznego awansu i kariery w tekstach kultury z „epoki”, a choćby synonimem – projektanta współczesnej mody w ogóle. Być może właśnie dlatego w Świecie według Kiepskich odcinek o modzie nie jest o kusych sukienkach i chudych modelkach, ale o kreacji męża kobiety węża.

Arkadius już w 2003 roku oficjalnie staje się tej polskiej fajności synonimem – „Gazeta Wyborcza” pyta wtedy Polaka: „Czy wiesz, co jest teraz na topie, w modzie, spoko i w porzo [sic!]?”. I śpieszy z odpowiedzią: „Arkadius, Brodzik Joanna, Cielecka Magdalena, deskorolki, Macintosh, Masłowska Dorota, Mini Cooper, strzyżenie w domu, zośka…”. W innej kolorowej gazecie nazwisko projektanta pojawia się przy reklamach najnowszego wówczas modelu Nokii – 3510, tej pierwszej z polifonicznym dzwonkiem. Zaraz obok retorycznego pytania „kto podbije polski rynek mody?”.

Z perspektywy ponad 20 lat okazuje się, iż udało się to Maciejowi Zieniowi i Evie Minge. Arkadiusowi – napisanemu zresztą największym fontem, wyboldowanym największymi nadziejami – nie. Komercyjna linia casualowych ubrań okazała się porażką finansową i strategiczną, a kooperacja z sieciówką Ravel i magazynem lifestyle’owo-plotkarskim – gwoździem do trumny ideałów Arkadiusa. Jednak w odróżnieniu od Zienia i Minge, to on zapisał się na zawsze w polskiej kulturze, stosunkowo niezainteresowanej modą – stanie się synonimem gigantycznego awansu i kariery w tekstach kultury z „epoki”, a choćby synonimem projektanta współczesnej mody w ogóle. Być może to z jego powodu tak wcześnie w Świecie według Kiepskich pojawia się odcinek o modzie eksperymentalnej, traktowanej jak sztuka współczesna: droga, ekskluzywna, dziwna. Nie o kusych sukienkach, ale kreacjach męża kobiety węża. Być może, niezupełnym przypadkiem, powstająca w tym odcinku sitcomu kolekcja nosi znamienny tytuł O kurde! – tak, jak gdyby Okilowi Khamidovi i jego ekipie musiała gdzieś mignąć wzmianka o arkadiusowej Lucina, O!

Widok wystawy „Arkadius. Wielkie namiętności. Konfrontacje”, Centralne Muzeum Włókiennictwa w Łodzi, fot. Błażej Pindor
Widok wystawy „Arkadius. Wielkie namiętności. Konfrontacje”, Centralne Muzeum Włókiennictwa w Łodzi, fot. Błażej Pindor
Widok wystawy „Arkadius. Wielkie namiętności. Konfrontacje”, Centralne Muzeum Włókiennictwa w Łodzi, fot. Błażej Pindor

Istnieje kilka odpowiedzi na pytanie, dlaczego Weremczukowi nie udało się utrzymać przy życiu Arkadiusa. Wystawa Różyca podsuwa tylko jakąś ich część – są nimi same projekty, bo społeczno-kulturowy kontekst fenomenu Arkadiusa jako projektu Weremczuka jest tutaj dość skąpy. Pierwsze piętro to szlifowanie koncepcji mody-sztuki, wielkie namiętności i obietnice – także pieniędzy, podsuwane przez (jak się później okazuje) wiarołomnych inwestorów. Drugi poziom zaczyna się od razu przypomnieniem – wydrukowanym akurat na gumce od slipek – iż Arkadius is dead. I to na slipkach umieszczonych w spodniach z kolekcji, która jeszcze na klęskę nie wskazuje. W rozmowach Weremczuk wyraźnie zaznacza, iż wypalenie, depresja i ciasnota tej złotej, modowej klatki dotknęły go stosunkowo gwałtownie – a polska gościnność, która miała być szansą życia, przetrwała zaledwie kilka miesięcy. W międzyczasie zdąży zaprojektować kostiumy do Don Giovanniego w reżyserii Mariusza Trelińskiego, a miejsce dla jego projektów znajdzie się na wystawie Metro w stołecznej Zachęcie. Jednak sprawa wygląda na przesądzoną – zamiast klientek w imponującym butiku pojawili się komornicy, a warszawski salon i prasa lifestyle’owa gwałtownie zmieniła front w zbiorowym śnie o ufajnianiu się Polski (to znaczy: modernizacji) dzięki projektu życia chłopaka z Parczewa (to znaczy: z Londynu). Weremczuk z Polski ucieka, a Arkadius staje się artystą w stanie superpozycji – żyje i nie żyje zarazem.

Wróci dekadę później, z projektem, w którym jest już AFKAA (Artist Formerly Known As Arkadius: artystą znanym niegdyś jako Arkadius) – ponawiając adekwatnie gest Prince’a – i próbuje rozprawić się z niejasnym statusem swego istnienia jako legendarny larger-than-life projektant. Wypuszcza pod szyldem P-iFASHION casualową linię z nadrukami własnych nekrologów. PI w tej nazwie jest skrótem od politically incorrect (politycznie niepoprawny), ale nie oznacza to – na szczęście, bo jest 2015 rok – zwrotu konserwatywnego. Jak opowiadał, miał być to „Banksy w świecie mody”. Z projektu adekwatnie nic nie wyszło, a Weremczuk dorżnął szarą dresówką mit Arkadiusa.

Widok wystawy „Arkadius. Wielkie namiętności. Konfrontacje”, Centralne Muzeum Włókiennictwa w Łodzi, fot. Błażej Pindor
Najdziwniejszy w łódzkiej wystawie o fenomenie i dziedzictwa Arkadiusa jest brak osób, które autentycznie kontynuują w swojej praktyce jego podejście; innych projektantów i projektantek, wiernych idei mody-sztuki.

Właściwie każdy w branży modowej ma jakieś zdanie na temat tego, dlaczego ten mit nie przetrwał dłużej – najprawdopodobniej na jego projekty było za wcześnie, pieniędzy było zbyt mało, a Weremczuk był zbyt samotny. Być może to nasz Miguel Adrover, podobnie jak i Arkadius czekający na przypomnienie światu. Być może był samotny nie tylko jako projektant na polu naszej kultury – oczywiście, z punktu widzenia rewizji transformacyjnego imaginarium wystawa w CMWŁ jest opowieścią o porażce pioniera styku mody ze sztuką i sztuki z komercją; porażce pewnych wyobrażeń o żyzności potransformacyjnej gleby dla kultury i ograniczonej ludzką miarą wytrzymałości na rosnące z sezonu na sezon tempo produkcji modowej. O ile w Londynie natrafił na grupę barwnych pionierów, którzy kilka lat przed nim zdołali się ustatkować i przetrzeć szlaki dla ambitnych awangardzistów, tak w Polsce nie miał „swojej grupy” – nie czekały na niego zastępy patronów, fanatyków i naśladowców, a stosunkowo wczesne rozpoznanie przez artworld Arkadiusa jako „swojego” (m.in. przez wystawę w Zachęcie) nie przyniosło większego efektu. I to jest istotna słabość łódzkiej wystawy – iż choć Różycowi (i Weremczukowi) mariaż sztuki z modą jest bliski, to artystycznym dopełnieniem ekspozycji nie jest sztuka ówczesnych lat. Być może czekam na wystawę, która wreszcie powiąże Weremczuka ze sztuką krytyczną, a kontekstem społecznym dla jego projektów będą absolwenci i absolwentki Kowalni, ładniści czy kiełkująca Nowa Sztuka z Polski – albo, w ramach nieskrępowanej fantazji, Slavs&Tatars i znająca się niegdyś z Weremczukiem Goshka Macuga, której kariera jednak wypaliła – i rzuci się w ten sposób interpretacyjną kłodę pod nogi krytykom sztuki. Bo pisanie o butach i płaszczach jako czymś więcej niż powłokach, w których mieszkają czasem ludzie wciąż jest niełatwe, choćby ćwierćwiecze po debiucie Arkadiusa.

1
Scena 12.06.2020

Nie potrafię ubrać kukieł. Rozmowa z Hanką Podrazą

Teresa Fazan

Jednak znacznie większym problemem wystawy w CMWŁ wydają się włączone w ekspozycję prace (w większości) współczesne, których związek z konkretnymi projektami i sposobem myślenia jest banalny. Stają się – poza świetną monumentalną scenografią i instalacjami Zuzy Golińskiej – niekoniecznymi tych kolekcji dekoracjami, wyeksponowanymi nierzadko w dziwny, pozbawiony oświetlenia sposób. A najdziwniejszy jest brak włączenia w ekspozycję osób, które autentycznie kontynuują w swojej praktyce podejście Arkadiusa. Na wystawie traktującej dość czołobitnie (choć niebezpodstawnie) o fenomenie i dziedzictwie drugiego po Koko Szanel projektanta polskiej wyobraźni modowej czuję się nieswojo, gdy nie ma tam innych projektantów i projektantek – traktowanych inaczej niż sekcja „Dodatki” w kolofonie wystawy. Właśnie tego dość wąskiego skrzydła awangardowego praxis mody-sztuki, które wciąż istnieje i którym to – na jeden zaledwie sezon – żył świat sztuki. Mam tutaj na myśli m.in. Tomasza Armadę, Dominikę Ciemięgę czy Martynę Konieczny i Jakuba Kepkę, a przede wszystkim, inne, wciąż nieznane nam osoby, które zamiast intrygujących debiutów musiały przeczekać falę wszędobylskiego i wszechogarniającego malarstwa. Oby się doczekały swojego, abyśmy znów nie musieli cmokać, iż kiedyś to było, a żeśmy przegapili.

Idź do oryginalnego materiału