**Cena szczęścia**
Leżałem na kanapie, przymknąwszy oczy, wsłuchując się w odgłosy domu i ulicy. Za oknem dudniły stłumione klaksony, syreny policji albo karetki. W sąsiedniej klatce ktoś się kłócił, gdzieś dzwonił telefon, trzasnęły drzwi…
Kiedyś lubiłem tak leżeć i zgadywać, w którym mieszkaniu ktoś ogląda telewizję, w którym się awanturuje, na którym piętrze zatrzymuje się winda…
— Znowu bujasz w obłokach? A lekcje odrobiłeś?…
Przysiągłbym, iż to nie było złudzenie. Usłyszałem głos mamy. Głos daleki, ale wyraźny. Wzdrygnąłem się i otworzyłem oczy. Pokój pusty, drzwi do przedpokoju otwarte. Gdyby teraz wyszła z nich mama, nie zdziwiłbym się — ucieszyłbym się. Ale mama już nigdy nie wejdzie do tego pokoju. Zmarła tydzień temu. A jej głos to tylko ból fantomowy.
Usiadłem, postawiłem stopy na podłodze, poczułem pod stopami miękkie runo dywanu. *„Zwariuję, jeżeli tu zostanę. Trzeba było wziąć bilet powrotny na dzień po pogrzebie, najpóźniej na drugi”*. Oparłem łokcie na kolanach, objąłem głowę rękami i zacząłem się kołysać.
Nagle zadzwonił telefon. Szarpnąłem się, łokieć ześlizgnął mi się z kolana, a głowa opadła. Wstałem, sięgnąłem po telefon ze stołu, choćby nie patrząc na ekran. Wzrok przykuła kartka na blacie: *„Synku, mój jedyny…”*
— Krzysiu, to ciocia Basia. Jak się trzymasz? Pewnie ciężko tam samemu? Może jednak do mnie przyjedziesz?
— Nie, wszystko w porządku. — Odłożyłem telefon, złożyłem list i schowałem go do szuflady.
Nie mogłem dłużej tak zostać. Już choćby głosy mi się słyszą. Ponownie wziąłem telefon, otworzyłem listę kontaktów i przewinąłem. *„Mirek, stary kumpel z uczelni. Właśnie on będzie odpowiedni!”*
— Mirek, cześć! — powiedziałem, gdy usłyszałem głos przyjaciela.
— Cześć! Coś mi nie—
— Nie poznajesz? gwałtownie zapominasz starego kumpla. Nie spodziewałem się po tobie.
— Czekaj. Krzysiek?! Ty tu jesteś? — wrzasnął mi do ucha uradowany Mirek.
— Jestem, ale widzę, iż nie wyglądałeś na mnie — odpowiedziałem urażony.
— No co ty, stary, nie zapomniałem. Tylko się nie spodziewałem. Gdzie teraz jesteś?
— W domu — powiedziałem już poważnie.
Po zmianie tonu Mirek od razu zrozumiał, iż coś jest nie tak.
— Mama?
— Nie żyje. Pogrzeb był tydzień temu. Dziewięć dni już minęło.
— Współczuję. Widziałem ją pół roku temu. Wyglądała źle, schudła. choćby nie poznałem jej od razu. Jak długo jeszcze tu zostajesz?
— Trzy dni.
— Mam do ciebie przyjechać? Albo lepiej — chodź do nas. Sam tam chyba zwariujesz.
— Do nas? — powtórzyłem.
— No, w końcu się ożeniłem. Z Alą. Wyobrażasz sobie? Stoi obok, pozdrawia i też cię zaprasza. Przyjdź teraz, akurat zdążysz na obiad. Tylko teraz mam inny adres. Wzięliśmy z żoną mieszkanie na kredyt.
— Podawaj adres — powiedziałem rzeczowo.
*„No proszę, ożenił się. Ala od pierwszego roku wariowała za Mirem, a on to z Karoliną, to z Olą się kręcił, aż mu oczy otworzyłem…”* gwałtownie się spakowałem i zamówiłem taksówkę.
Po drodze poprosiłem kierowcę, żeby zatrzymał się pod sklepem. Kupiłem sobie i Mirkowi koniak, dla Ali wino, pudełko czekoladek i wędliny.
Nie czekałem na windę, wszedłem po schodach na szóste piętro. Dwa ostatnie dni nie wychodziłem z domu. Przyjemnie było się poruszać. Mijając mieszkanie na trzecim piętrze, nagle usłyszałem ciche zawodzenie — dziecka albo szczeniaka. Zatrzymałem się.
— Hej, kto tam? — zapytałem, przyciskając ucho do drzwi.
Zawodzenie ustało. Postałem chwilę i już miałem iść dalej, gdy znów odezwały się przeciągłe, monotonne dźwięki.
— Kto tam płacze? — spytałem.
— Ja nie płaczę, tylko śpiewam — odpowiedział dziecięcy głosik.
— A czemu pod drzwiami śpiewasz?
— Czekam na mamę.
— A gdzie ona jest? Jesteś sam? — dopytywałem.
— Mama pojechała do babci do szpitala, a mnie zamknęła. Jestem chory.
— Jak to zamknęła? Ile masz lat?
— Pięć. A ty kto?
— Jestem Krzysiek. Szedłem obok, usłyszałem twoją piosenkę.
— A ja jestem Tomek. Chcesz, żebym ci powiedział wierszyk o Mikołaju?
— No mów — zgodziłem się.
Słuchałem i się uśmiechałem. W dzieciństwie też taki znałem, tylko zapomniałem.
— Za wierszyk należy się prezent. Tylko jak ci go dam? Przecież jesteś zamknięty. Muszę teraz na chwilę do kumpla, ale wrócę. Dobrze?
— Jaki prezent? Ty jesteś Mikołaj?
— Nie. Czekaj — odparłem i poszedłem dalej.
Drzwi otworzył Mirek i od razu złapał mnie w pół.
— No hej, stary! Ile to lat, żadnego słowa.
— Daj człowiekowi się rozebrać — rozległ się kobiecy głos.
Odsunąłem się i zobaczyłem w drzwiach pokoju Alę. Zmieniła się, wypiękniała.
— Wchodź, dopiero się tu urządzamy, jeszcze nie wszystko skończone. — W głosie Mirek było słychać dumę. *Patrz, zazdrość*.
Rozejrzałem się, zagwizdałem.
— Oho! Nie skromnisz się. Nieźle tu macie.
— Wdaliśmy się w długi, ale przynajmniej osobno od rodziców. Myślimy o potomku. — Mirek promieniał jak wypucowany samowar.
— Siadajcie od razu do stołu — zarządziła Ala.
Piliśmy, jedliśmy, wymienialiśmy się nowinami.
— A ty, żonaty? Dzieci masz? — spytała Ala.
I wtedy przypomniałem sobie o chłopcu.
— Słuchajcie, czy będę wam wydawał się bezczelny, jeżeli poproszę o trochę czekoladek i mandarynek? Na trzecim mieszka chłopiec, który powiedział mi wierszyk. Obiecałem mu prezent. Poważny taki dzieciak, sam w domu.
— Jasne. — Ala spakowała woreczek z czekoladkami, cWróciłem do Aliny i Tomka, zamieszkałem z nimi, a po latach zrozumiałem, iż największe szczęście nie przychodzi z gwiazd, ale z wyborów, które odważnie podejmujemy dla tych, których kochamy.