**Zemsta za żart**
Piętnaście lat razem. Wydawało się, iż to zwyczajna rodzina z Wrocławia: Stanisław i Helena, dwoje dzieci — Kuba i Zosia. Zżyci, dobrzy, z mocnymi więziami i szanowani wśród przyjaciół. Wszyscy nazywali ich wzorowym małżeństwem. Żyli zgodnie, bez głośnych kłótni, z szacunkiem i ciepłem. Zdawało się, iż szczęście na zawsze zagościło w ich domu.
Stanisław był duszą towarzystwa, urodzonym żartownisiem. Jego pasją były psikusy – nie te niewinne, ale takie, od których włosy stawały dęba.
Potrafił owinąć kawałek plasteliny w papier po cukierku – identyczny kolorem i kształtem. Albo nadziewał ciastka pastą do zębów. Lubił nalać sos sojowy do butelki po oranżadzie, tworząc iluzję napoju. Pewnego razu na słodkim stole jego ofiary, oczekując kremowego nadzienia w czekoladkach, znajdowali glinianą masę. Stanisław śmiał się do łez, inni – znacznie rzadziej.
— Staszek, proszę cię — błagała nie raz Helena. — Nie dzisiaj. Niech chociaż rocznica minie spokojnie. Bez twoich wybryków.
— Dobrze, przysięgam, ani jednego żartu, tylko świętowanie — obiecał w dzień ich kryształowych godów.
Dom szykował się na przyjęcie gości. Helena krzątała się w kuchni, dzieci dekorowały salon. Staszkowi wręczono długą listę zakupów, więc wyruszył do sklepu. Wrócił po dwóch godzinach. Ale przed domem czekała na niego pierwsza niespodzianka — ktoś zaparkował na jego miejscu.
Trochę pomarudziwszy, zostawił kartkę „niedbałemu kierowcy” i zaparkował na podwórku. Torby były ciężkie, ale się spieszył — bez tych produktów stół by nie wypalił.
Wszedł na piętro. Wyciąga klucz — nie pasuje. Zimny pot wystąpił na czoło. Dzwonek brzmiał obcym głosem, nie tym melodyjnym, co zwykle. Drzwi się otworzyły i…
Przed nim stała nieznajoma kobieta w szlafroku i papilotach.
— No wreszcie! Już dzwoniliśmy do wszystkich sklepów! Gdzie zakupy? — rzuciła zniecierpliwiona.
Stanisław oniemiał.
Pojawił się jej mąż — postawny, dobroduszny mężczyzna o imieniu Wojciech.
— Irenka, to pewnie dostawca.
— Ile się należy? Gdzie paragon? — Irena już grzebała w torbach.
— Przepraszam… — głos Stanisława zadrżał. — To przeciez moje mieszkanie. Ulica Nadbrzeżna 12, klatka 3?
— Tak, zgadza się. Kupiliśmy je pięć lat temu od kobiety z dziećmi. Chyba miała na imię Helena, a dzieci Kuba i Zosia.
Stanisławowi mało nie wypadły torby. Serce ścisnęło mu się w piersi. Wyjął dowód, pokazał meldunek. Wszystko się zgadzało — klatka 3.
— Proszę wejść, niech pan sprawdzi — zaproponowała Irena.
Wszedł… i znalazł się w obcym miejscu. Meble inne. Ściany przemalowane. Nic znajomego. Zakręciło mu się w głowie. Opadł na krzesło. Pojawili się dzieci Ireny — w wieku podobnym do jego własnych. Śmiech, głosy, gwar. Wszystko wydawało się koszmarnym snem.
Wyciągnął telefon. Zadzwonił do Heleny.
— Helenko… co się dzieje? Gdzie jesteś? Dlaczego w naszym mieszkaniu są obcy ludzie?
— Kochanie, idziesz? — rozległ się męski głos w tle.
— Już, już! — odparła wesoło. Potem do słuchawki: — Kto mówi, przepraszam?
— Helenko! To ja, Stanisław!
— Kto? Staś? Żartujesz sobie? Pięć lat cię nie było, i nagle się odzywasz?
— Jakie pięć lat?! Wyszedłem do sklepu na dwie godziny!
— Wyjechałeś w dzień rocznicy i zniknąłeś. Ani słowa. Sprzedałam mieszkanie, nie dawałam rady sama. Dzieci dorosły. Mamy nowe życie. Wyszłam za mąż. Mieszkamy w domu mojego męża…
— Czekaj! Co ty opowiadasz? — łzy dławiły go. — To jakiś żart? Halucynacje?
— Nie, Staś. To ty przez lata żartowałeś z nas. Ale dziś sam zasmakowałeś własnego lekarstwa…
I wtedy… do mieszkania weszły dzieci, Helena, sąsiedzi, przyjaciele. Ze śmiechem i oklaskami.
— Niespodzianka! — krzyknęli jednym głosem.
Stanisławowi ugięły się nogi. Rozejrzał się po pokoju — znajome twarze. Tylko scena jak z przedstawienia.
— To był żart — potwierdziła Helena. — Przygotowywaliśmy go pół roku. Chcieliśmy, żebyś poczuł, jak to jest — być po tej stronie twoich psikusów.
— Wy… wariaci… — wyszeptał, drżącymi rękami sięgając po kozłka.
— Poznaj, to Wojciech i Irena. Aktorzy z teatru. Odegrali swoje role znakomicie.
— A dzwonek? A zamek?
— Wojciech jest złotą rączką. Wymienił zamek i dzwonek. Wszystko według scenariusza.
— A głos w słuchawce?
— Mój brat Jurek. Zasłonił usta chustką, żebyś nie poznał głosu.
Stanisław zwalił się na łóżko, a Helena podała mu troskliwie szklankę wody.
— Mamo — szepnął Kuba — chyba przesadziliśmy?
— Mam nadzieję, iż w końcu zrozumie, jak to jest być obiektem żartu. Myślę, iż teraz psikusy się skończą.
I naprawdę zrozumiał. Na zawsze.