Małgorzata wróciła do domu późnym wieczorem. Za oknami zapadał już zmierzch. Stała w progu, trzymając w ręce torbę, i z nieoczekiwaną stanowczością oznajmiła:
— Rozwodzę się. Możesz zatrzymać mieszkanie, tylko wypłać mi moją część. Nie potrzebuję go. Wyjeżdżam.
Wiktor, jej mąż, osunął się na fotel z zaskoczenia.
— Gdzie niby się wybierasz? — zapytał, zdezorientowany.
— To już nie twoja sprawa — spokojnie odparła Gosia, wyciągając z szafy walizkę. — Na razie zamieszkam u przyjaciółki w domku pod Warszawą. A potem zobaczymy.
On nie rozumiał, co się dzieje. Ona już wszystko postanowiła.
Trzy dni temu lekarz, patrząc na jej wyniki badań, cicho powiedział:
— W pani przypadku rokowania nie są dobre. Maksymalnie osiem miesięcy… Z leczeniem może rok.
Wyszła z gabinetu jak w transie. Miasto huczało, świeciło słońce. W głowie kołatało: „Osiem miesięcy… choćby pięćdziesięciolecia nie doczekam…”
Na ławce w parku usiadł obok starszy pan. Milczał, ciesząc się jesiennym słońcem, aż nagle odezwał się:
— Chcę, żeby mój ostatni dzień był ciepły. Nie oczekuję wiele, ale jasne słońce to prezent. Nie sądzi pani?
— Sądziłabym, gdybym wiedziała, iż to mój ostatni rok — szepnęła.
— Więc nie odkładajcie niczego na później. Ja miałem tyle „później”, iż mógłbym nimi wypełnić życie. Ale nie wyszło.
Gosia słuchała i uświadomiła sobie — całe jej życie było dla innych. Praca, której nie znosiła, ale trzymała się jej dla stabilności. Mąż, który od lat był obcym człowiekiem — zdrady, chłód, obojętność. Córka, dzwoniąca tylko po pieniądze lub pomoc. A dla siebie? Nic. Ani nowych butów, ani wypoczynku, ani choćby filiżanki kawy w knajpie w samotności.
Oszczędzała na „później”. I teraz to „później” mogło nigdy nie nadejść. Coś w niej przeskoczyło. Wróciła do domu i po raz pierwszy powiedziała „nie” — wszystkim od razu.
Następnego dnia złożyła wniosek o urlop, wypłaciła oszczędności i wyjechała. Mąż próbował dyskutować, córka dzwoniła z prośbami — ona odpowiadała spokojnie i stanowczo: „Nie”.
W domku przyjaciółki panowała cisza. Siedziała w fotelu, otulona kocem, i myślała: czy to tak ma się skończyć? Nie żyła. Wegetowała. Dla innych. A teraz — dla siebie.
Tydzień później poleciała nad morze. Tam, w nadmorskiej kawiarence, poznała Jacka. Pisarz. Inteligentny, wrażliwy. Rozmawiali o książkach, ludziach, sensie życia. Po raz pierwszy od lat śmiała się szczerze, nie martwiąc się, co kto pomyśli.
— Może zamieszkamy tutaj? — zaproponował pewnego dnia. — Mogę pisać wszędzie. A ty będziesz moją muzą. Kocham cię, Małgosiu.
Skinęła głową. Czemu nie? Zostało tak mało czasu. Niech będzie szczęście — choćby ulotne.
Minęły dwa miesiące. Czuła się świetnie. Śmiała się, spacerowała, parzyła kawę o poranku, wymyślała historie dla sąsiadów w kawiarni. Córka najpierw się oburzała, potem odpuściła. Mąż wypłacił jej część. Wszystko ucichło.
Pewnego ranka zadzwonił telefon.
— Pani Małgorzato? — usłyszała wzburzony głos lekarza. — Przepraszam, pomyliliśmy wyniki… to nie były pani badania. Wszystko jest w porządku. To tylko przemęczenie.
Milczała, aż w końcu wybuchnęła śmiechem — głośnym, autentycznym.
— Dziękuję, doktorze. Właśnie podarował mi pan życie.
Spojrzała na śpiącego Jacka i poszła zaparzyć kawę. Bo przed nią było nie osiem miesięcy — ale całe życie.